Zelazny Roger - Rycerz Cieni - Rozdział 05

      Pięć czy sześć kroków dalej zniknęło nawet wrażenie ścian. Stropu też, jeśli już o tym mowa. Za sobą nie widziałem ani śladu korytarza czy otworu wejścia. Był tylko rozległy posępny obszar szarości. Na szczęście posadzka - czy też grunt - pozostała pod nogami. Jedyny sposób, w jaki mogłem odróżnić drogę, którą tu dotarłem, od otaczającego ją mroku, miał związek z widzialnością. Szedłem perłowoszarą ścieżką przez dolinę cienia, chociaż formalnie rzecz biorąc szedłem pewnie między cieniami. Co za uprzejmość! Ktoś albo coś niechętnie rozlał minimum światła, by oznaczyć mój szlak.
      Kroczyłem wśród upiornej ciszy. Zastanawiałem się, ile minąłem już cieni. A potem, czy to nie nazbyt liniowy sposób pojmowania tego zjawiska. Prawdopodobnie.
      W tej właśnie chwili, zanim zdążyłem przywołać na pomoc matematykę, zauważyłem jakiś ruch po prawej stronie. Przystanąłem. W polu widzenia wyrosła wysoka czarna kolumna, słabo majacząca na samej granicy zasięgu wzroku. Ale nie poruszała się. Uznałem, że to ja się przemieszczam, co wywołuje złudzenie jej ruchu. Gruba, nieruchoma, gładka... przebiegłem wzrokiem w górę, aż straciłem ją z oczu. Trudno powiedzieć, jak wysoko może sięgać.
      Odwróciłem się. Przeszedłem kilka kroków. Zauważyłem następną kolumnę - z przodu, po lewej stronie. Rzuciłem tylko okiem i szedłem dalej. Po chwili zjawiło się ich więcej, po obu stronach. Ciemność, w której znikały, nie zawierała niczego podobnego do gwiazd; firmament mojego świata tworzyła gładka, jednostajna czerń. Po chwili kolumny zaczęły wyrastać w dziwnych grupkach, niektóre bardzo blisko siebie. Ich relatywne wymiary nie wydawały się już jednolite.
      Zatrzymałem się, żeby dotknąć jednej z grupy kolumn po lewej. Wydawało się, że są w zasięgu ręki. Nie były. Zrobiłem krok w ich stronę.
      Poczułem krótki ucisk na przegubie.
      Na twoim miejscu nie robiłabym tego, ostrzegła Frakir.
      Dlaczego?, zdziwiłem się.
      Łatwo się tu zgubić i narazić na duże kłopoty.
      Pewnie masz słuszność.
      Zacząłem biec. Cokolwiek się tu działo, miałem tylko jedno życzenie: skończyć z tym jak najprędzej i wrócić do spraw, które uważałem za istotne. Na przykład odnaleźć Coral, uwolnić Luke'a, rozwiązać jakoś problem z Jurtem i Julią, poszukać ojca...
      Mijałem kolumny ustawione w nierównych odstępach. Między nimi zaczęły się pojawiać obiekty, które kolumnami nie były. Niektóre niskie, asymetryczne, inne wysokie, zwężone. Niektóre opierały się o sąsiadów, spinały ich albo leżały pokruszone u ich stóp. Z pewną ulgą patrzyłem na zakłócenie monotonnej regularności, wskazujące, że na te formy oddziaływały potężne siły.
      Grunt przestał być płaski, choć zachował pewną stylizowaną geometrię jakby stopni czy półek składanych na różnych poziomach. Moja ścieżka wciąż była równa i zalana mglistym blaskiem, gdy biegłem wśród ruin tysiąca Stonehenge.
      Przyspieszyłem trochę. Wkrótce mijałem galerie, amfiteatry, lasy sterczących głazów. Kilka razy dostrzegłem jakiś ruch między nimi, ale mógł to być efekt mojego biegu i marnego oświetlenia.
      Wyczuwasz w pobliżu coś żywego?, spytałem Frakir.
      Nie, nadpłynęła odpowiedź.
      Zdawało mi się, że coś widzę.
      Może widziałeś. Ale to nie znaczy, że tam było.
      Umiesz mówić dopiero pól dnia, a już nauczyłaś się sarkazmu.
      Przykro mi to stwierdzać, szefie, ale wszystko, czego się uczę, pochodzi z wibracji twojego umysłu. Nie ma tu nikogo innego, żeby nauczył mnie dobrych manier i tak dalej.
      Touche, przyznałem. Może lepiej ja cię uprzedzę, jeśli zdarzą się kłopoty.
      Touche, szefie. Lubię te bitewne metafory.
      W chwilę później zwolniłem kroku. Coś zamigotało z przodu, trochę na prawo. Pośród zmiennej szarości światła pojawiły się błyski czerwieni i błękitu. Zatrzymałem się. Trwały tylko sekundę, ale to wystarczyło dla wzbudzenia czujności. Przez długą chwilę obserwowałem ich pozorne źródło.
      Tak, odezwała się Frakir. Rozsądek nakazuje ostrożność. Ale nie pytaj, czego masz się spodziewać. Odbieram tylko ogólne poczucie zagrożenia.
      Może zdołałbym prześliznąć się jakoś bokiem.
      Musiałbyś zejść ze szlaku. Ale odradzam, gdyż szlak prowadzi właśnie przez kamienny krąg, z którego emanuje to uczucie.
      Nikt nie wspominał, że nie wolno mi zbaczać z drogi. Masz jakieś instrukcje w tej sprawie?
      Wiem, że powinieneś iść ścieżką. Ale nic nie wiem o konsekwencjach jej porzucenia.
      Hm...
      Szlak skręcał w prawo, więc ruszyłem w tamtą stronę. Biegł wprost do kręgu masywnych głazów. Zwolniłem, ale nie zboczyłem z drogi. Przyglądałem się im z uwagą i spostrzegłem, że choć ścieżka ginie między nimi, nie wybiega z drugiej strony.
      Masz rację, stwierdziła Frakir. Jak smocze legowisko.
      Ale musimy tamtędy przejść.
      Tak.
      Zatem przejdziemy.
      Zwolniłem jeszcze bardziej i podążyłem za lśniącą wstęgą pomiędzy dwa szare głazy.
      Wewnątrz kręgu oświetlenie było inne niż na zewnątrz - jaśniejsze. Mimo to, wszystko i tak przypominało studium czerni i bieli, z jakimś magicznym połyskiem. Po raz pierwszy zobaczyłem jakiś ślad życia: pod nogami rosła jakby trawa, srebrzysta i wysadzana kropelkami rosy.
      Stanąłem, a Frakir zacisnęła się inaczej niż zwykle: nie ostrzegała, a raczej wyrażała zainteresowanie. Po prawej stronie wznosił się ołtarz - zupełnie niepodobny do tego, przez który skakałem w kaplicy. Ten był surową skalną płytą ułożoną na parze głazów. Żadne świece, ornaty czy inne eklezjastyczne drobiazgi nie dotrzymywały towarzystwa leżącej na nim kobiecie. Miała związane ręce i nogi. Pamiętałem, że sam znalazłem się kiedyś w podobnie kłopotliwej sytuacji, więc moja sympatia była całkowicie po stronie damy - białowłosej, czarnoskórej i jakby znajomej. Niechęcią obdarzyłem dziwaczne indywiduum stojące za ołtarzem, przodem do mnie, ze sztyletem wzniesionym w lewej dłoni. Prawa część jego ciała była absolutnie czarna, lewa oślepiająco biała. Natychmiast skoczyłem do ataku. Moje zaklęcie Koncert na Sztukę Kulinarną i Kuchenkę Mikrofalową w jednej chwili posiekałoby go i ugotowało równocześnie. Tyle że nie mogłem z niego skorzystać, skoro nie potrafiłem wypowiedzieć kluczowych słów.
      Miałem wrażenie, że pędząc ku niemu czuję na sobie jego wzrok. Co prawda jedna część twarzy była za ciemna, a druga zbyt jasna, żeby mieć pewność. A potem ręka z nożem opadła szerokim łukiem, a ostrze wbiło się w pierś kobiety tuż pod mostkiem. Kobieta krzyknęła wtedy i trysnęła krew, czerwona wśród tych wszystkich czerni i bieli, a kiedy zbryzgała dłoń mężczyzny zrozumiałem, że gdybym spróbował, mógłbym wypowiedzieć zaklęcie i ocalić ofiarę.
      Zaraz potem rozpadł się ołtarz, a szary wir przesłonił widok. Krew krążyła w nim jak pasy na szlabanie, rozpływając się stopniowo, a lej stawał się czerwony, potem różowy, potem przygasł do srebra i wreszcie zniknął. Kiedy dotarłem na miejsce, lśniła tylko trawa... sans ołtarza, sans kapłana, sans ofiary.
      Wyhamowałem i patrzyłem.
      - Czyżbyśmy śnili? - zapytałem głośno.
      Nie jestem pewna, czy potrafię śnić, odparła Frakir.
      - W takim razie opowiedz, co widziałaś.
      Widziałam, że jakiś facet przebił nożem kobietę przywiązaną do kamiennej powierzchni. Potem wszystko rozpadło się i rozwiało. Facet był czarny i biały, krew czerwona, a kobietą była Deirdre...
      - Co? Rany boskie, masz rację! Rzeczywiście wyglądała podobnie... w negatywie. Ale przecież ona nie żyje...
      Muszę ci przypomnieć, że zobaczyłam to, co ty zobaczyłeś. Nie znam pierwotnych danych, tylko tę sieczkę, jaką z nich zrobił twój układ nerwowy. Mój system percepcji wykazywał tylko, że nie byli to zwykli ludzie, ale istoty podobne do postaci Dworkina i Oberona, którzy odwiedzili cię w jaskini.
      I wtedy przyszła mi do głowy straszliwa myśl. Wizerunki Dworkina i Oberona przypominały trójwymiarowe symulacje komputerowe. A umiejętność skanowania Cienia u Ghostwheela opierała się na cyfrowych odwzorowaniach tych fragmentów Wzorca, które - moim zdaniem - pełniły taką właśnie funkcję. W dodatku Ghost rozważał - niemal z rozmarzeniem, jak mi się teraz wydawało - swoje kwalifikacje do boskości.
      Czyżby mój własny twór bawił się ze mną w ten sposób? Czy mógł mnie uwięzić w obłąkanym, dalekim cieniu i zacząć taką skomplikowaną grę? Gdyby zdołał pokonać swojego stwórcę, wobec którego odczuwał pewien podziw, czy nie uznałby tego za osobisty awans? W jego kosmosie byłby to awans na poziom wyższy od mojego. Możliwe. Jeśli zbyt często spotyka się komputerowe symulacje, cherchez le deux ex machina.
      Zacząłem rozważać, jak silny jest naprawdę Ghost. Choć jego moc była po części odpowiednikiem mocy Wzorca, nie wierzyłem, by zdołał Wzorcowi dorównać... albo Logrusowi. Nie sądzę, by potrafił zamknąć przed nimi ten cień.
      Z drugiej strony, tak naprawdę musiałby zablokować tylko mnie. Podejrzewam, że mógłby udawać Logrus podczas naszego krótkiego spotkania, zaraz po moim przybyciu. Ale w takim razie musiałby naprawdę wzmocnić świadomość Frakir, a tego raczej nie potrafił. A co z Jednorożcem i Wężem?
      - Frakir - rzuciłem. - Czy jesteś pewna, że to rzeczywiście Logrus cię rozbudził i zaprogramował te wszystkie instrukcje, które mi przekazujesz?
      Tak.
      - Skąd ta pewność?
      Miałam to samo uczucie po naszym pierwszym kontakcie, kiedy pokonywałeś Logrus, a ja zostałam wstępnie pobudzona.
      - Rozumiem. Następne pytanie: czy Jednorożec i Wąż, których widzieliśmy w kaplicy, mogli być istotami tego samego typu co Dworkin i Oberon w jaskini?
      Nie. Zauważyłabym. Byli zupełnie inni. Straszni, potężni i dokładnie tacy, jacy się wydawali.
      - To dobrze. - Odetchnąłem. - Bałem się, że to wszystko jest tylko skomplikowaną grą Ghostwheela.
      Dostrzegłam to w twoim umyśle. Co prawda nie rozumiem, w jaki sposób zaprzecza tej tezie realność Jednorożca i Węża. Mogli przecież wkroczyć w konstrukcję Ghostwheela i przekazać ci, żebyś przestał się rzucać, bo chcą zobaczyć koniec tej gry.
      - O tym nie pomyślałem.
      A może Ghost potrafił odnaleźć i przebić się do miejsca praktycznie nieosiągalnego dla Wzorca i Logrusu.
      - Możesz mieć racje. Niestety, stawia nas to z powrotem na początku drogi.
      Nie, ponieważ to miejsce nie zostalo zbudowane przez Ghosta. Zawsze istniało. Dowiedziałam się tego od Logrusu.
      - Ta świadomość daje pewną ulgę, chociaż...
      Nie dokończyłem tej myśli, gdyż właśnie wtedy nagłe poruszenie zwróciło moją uwagę na przeciwny brzeg kręgu. Zobaczyłem ołtarz, którego wcześniej nie było, przy nim kobiecą postać, a na płycie związanego mężczyznę w plamy światła i cienia. Byli bardzo podobni do pierwszej pary.
      - Nie! - krzyknąłem. - Dość już tego!
      Ale nóż opadł, kiedy skoczyłem w tamtą stronę. Rytuał powtórzył się, ołtarz runął i wszystko się rozwiało. Kiedy dobiegłem na miejsce, nie znalazłem żadnego znaku, że wydarzyło się tu coś niezwykłego.
      - Rozumiesz coś z tego? - zwróciłem się do Frakir. Te same siły, ale jakby na odwrót.
      - Dlaczego? Co się tu dzieje?
      To spotkanie dwóch potęg. Wzorzec i Logrus próbują przedrzeć się tutaj, choćby na chwilę. Takie ofiary, jakie przed chwilą oglądaleś, pomagają otworzyć przejście.
      - Czemu im tak zależy na manifestacji akurat tutaj?
      Teren neutralny. Ich odwieczna równowaga ulega subtelnym przemianom. Ty powinieneś w jakiś sposób przechylić szalę w jedną albo drugą stronę.
      - Nie mam bladego pojęcia, jak się do tego zabrać. Dowiesz się, kiedy nadejdzie czas. Wróciłem na szlak i ruszyłem dalej.
      - Czy przechodziłem tędy akurat wtedy, kiedy składali te ofiary? - spytałem. - Czy też złożyli je, ponieważ przechodziłem?
      Było przeznaczone, by zdarzyły się w twojej obecności. Ty jesteś ośrodkiem.
      - Czy w takim razie powinienem się spodziewać...
      Jakaś postać wysunęła się zza głazu po lewej stronie i zaśmiała się cicho. Odruchowo sięgnąłem po miecz, ale tamten ręce miał puste i poruszał się wolno.
      - Mówisz do siebie - zauważył. - To zły znak.
      Był kombinacją czerni, bieli i szarości. Sądząc po tym, jak ciemność okrywała jego prawą stronę, a światło padało na lewą, mógł być tym pierwszym, który wzniósł nóż ofiarny. Trudno powiedzieć. Ale kimkolwiek był albo czymkolwiek, nie miałem ochoty na bliższą z nim znajomość.
      Dlatego wzruszyłem ramionami.
      - Jedyny znak, jaki mnie teraz interesuje, to ten z napisem „wyjście" - oświadczyłem i wyminąłem go. Jego dłoń opadła mi na ramię i odwróciła z łatwością. Znowu ten śmieszek.
      - W tym miejscu musisz uważać na swoje życzenia - oznajmił cichym, równym głosem. - Ponieważ czasem się spełniają. A gdyby ten, co je spełnia, złośliwie przeczytał „zejście" zamiast „wyjście"? Wtedy puff! Możesz przestać istnieć. Z dymem w górę. W dół do ziemi. Albo w bok do piekła. I koniec.
      - Już tam byłem - odpowiedziałem. - A po drodze jeszcze w paru innych miejscach.
      - No no! Coś takiego! Twoje życzenie się spełniło - zauważył. Lewe oko pochwyciło błysk światła i jak błona odbiło go w moją stronę. Za to jakkolwiek bym się ustawiał i z której strony patrzył, nie mogłem zobaczyć prawego oka. - O, tam! - dokończył, wyciągając rękę.
      Obejrzałem się we wskazanym kierunku. Na poziomej płycie dolmenu jarzył się znak wyjścia, dokładnie taki, jak nad drzwiami w kinie, gdzie często bywałem jako student.
      - Masz rację - przyznałem.
      - Przejdziesz tam?
      - A ty?
      - Nie warto - odparł. - Ja już wiem, co tam znajdę.
      - Co?
      - Drugą stronę.
      - Bardzo dowcipne - zauważyłem.
      - Jeśli ktoś zlekceważy spełnione życzenie, może rozgniewać Moce - stwierdził.
      - Wiesz to z własnego doświadczenia?
      Usłyszałem dziwny, nieprzyjemny odgłos i dopiero po chwili zrozumiałem, że to on zgrzyta zębami. Zostawiłem go i poszedłem do znaku wyjścia - sprawdzić, jak wygląda z bliska.
      Były tam dwa stojące pionowo głazy z płaską płytą na szczycie. Tworzyły rodzaj bramy, dostatecznie szerokiej, żeby przejść. Jednak wewnątrz panował mrok...
      Przechodzisz, szefie?
      - Dlaczego nie? To jedna z niewielu okazji w moim życiu, kiedy czuję się niezastąpiony dla tego, kto prowadzi przedstawienie.
      Na twoim miejscu nie byłabym taka zarozumiała... zaczęła Frakir, ale ja już ruszyłem.
      Wystarczyły trzy szybkie kroki i spojrzałem na zewnątrz, poprzez krąg głazów, ponad lśniącą trawą, obok czarno-białego mężczyzny, w stronę kolejnego dolmenu ze znakiem wyjścia... i w stronę mglistej postaci pod nim. Zatrzymałem się, cofnąłem o krok i odwróciłem. Stał tam czarno-biały mężczyzna i obserwował mnie, za nim dolmen, a w nim mroczna postać. Podniosłem rękę nad głowę. Mglista sylwetka uczyniła to samo. Odwróciłem się w kierunku, w którym początkowo zmierzałem. Niewyraźna postać przede mną również trzymała rękę w górze. Przeszedłem na drugą stronę.
      - Mały ten światek - stwierdziłem. - Ale nie chciałbym go malować. Mężczyzna roześmiał się.
      - Zostało ci przypomniane, że każde wyjście jest także wejściem - oświadczył.
      - Twój widok jeszcze bardziej przypomina mi pewną sztukę Sartre'a - odparłem.
      - Nieuprzejme - zauważył. - Ale filozoficznie spójne. Zawsze wiedziałem, że piekło to inni. Tylko że nie zrobiłem niczego, by wzbudzić twoją nieufność. Prawda?
      - Byłeś czy nie byłeś tą osobą, którą widziałem, jak niedaleko stąd rytualnie morduje kobietę? - zapytałem.
      - Jeśli nawet byłem, czemu cię to interesuje? To przecież nie twoja sprawa.
      - Chyba jestem sentymentalny wobec pewnych drobiazgów. Na przykład wartości ludzkiego życia.
      - Łatwo się oburzać. Nawet u Alberta Schweitzera szacunek dla istot żywych nie obejmował tasiemca, muchy tse-tse czy komórki rakowej.
      - Wiesz, o co mi chodzi. Zamordowałeś tę kobietę całkiem niedawno, czy nie?
      - Pokaż mi ołtarz.
      - Nie mogę. Zniknął.
      - Pokaż mi kobietę.
      - Ona również.
      - W takim razie nie masz zbyt wielu dowodów.
      - To nie jest sąd, do diabła! Jeśli chcesz ze mną rozmawiać, odpowiedz na moje pytanie. Jeśli nie, nie warto tracić czasu.
      - Odpowiedziałem ci. Wzruszyłem ramionami.
      - No dobrze - mruknąłem. - Nie znam cię i wolę, żeby tak zostało. Żegnam.
      Odsunąłem się od niego na krok, w kierunku szlaku. Wtedy powiedział: - Deirdre. Miała na imię Deirdre i rzeczywiście ją zabiłem.
      Po czym zniknął pod dolmenem, z którego przed chwilą ja się wynurzyłem. Natychmiast spojrzałem na drugą stronę ścieżki, ale nie pojawił się pod znakiem wyjścia. Zrobiłem w tył zwrot i sam wstąpiłem pod dolmen. Natychmiast wyszedłem naprzeciwko, dostrzegając jeszcze własną znikającą postać. Nigdzie po drodze nie zauważyłem obcego.
      - Coś o tym myślisz? - spytałem Frakir, skręcając w stronę szlaku.
      Może to duch tego miejsca? Paskudny duch paskudnego miejsca?, próbowała odgadnąć. Nie wiem na pewno, ale wydaje mi się, że był jednym z tych przeklętych konstruktów... a tutaj są silniejsze.
      Dotarłem do szlaku i ruszyłem w dalszą drogę.
      - Styl twoich wypowiedzi bardzo się zmienił od chwili rozbudzenia świadomości - zauważyłem. Twój system nerwowy jest dobrym nauczycielem.
      - Dziękuję. Daj mi znać, jeśli ten facet znów się pojawi, a ty wyczujesz go wcześniej, niż ja zobaczę. Zgoda. Szczerze mówiąc, cała ta okolica sprawia wrażenie konstruktu. Każdy kamień ma w sobie jakiś zygzak Wzorca.
      - Kiedy to odkryłaś?
      Kiedy pierwszy raz sprawdziłeś wyjście. Zbadałam, czy nic ci stamtąd nie zagraża.
      Dotarliśmy do obwodu zewnętrznego kręgu. Klepnąłem głaz. Wydał mi się dostatecznie materialny.
      Jest tutaj!, ostrzegła mnie nagle Frakir.
      - Hej! - usłyszałem dobiegający z góry głos. Podniosłem głowę. Na szczycie głazu siedział czarno-biały obcy. Palił cienkie cygaro, a w lewym ręku trzymał puchar. - Zaciekawiasz mnie, chłopcze - mówił dalej. - Jak ci na imię?
      - Merlin - odparłem. - A tobie?
      Zamiast odpowiedzieć, odepchnął się, opadł w zwolnionym tempie i wylądował na obu nogach. Przyglądał mi się, mrużąc lewe oko. Po jego prawym boku jak mroczne wody płynęły cienie. Dmuchnął srebrzystym dymem.
      - Jesteś żywy - oznajmił. - Nosisz znamię Wzorca i znamię Chaosu. Masz w sobie krew Amberu. Skąd pochodzisz, Merlinie?
      Cienie rozwiały się na moment i zauważyłem, że prawe oko zakrywa przepaska.
      - Jestem synem Corwina - powiedziałem. - A ty... chyba... jesteś zdrajcą Brandem.
      - Rozpoznałeś mnie - oświadczył. - Ale nigdy nie zdradziłem tego, w co wierzyłem.
      - Czyli własnych ambicji - dokończyłem za niego. - Twój dom, rodzina i moce Porządku nigdy nie miały dla ciebie znaczenia.
      Parsknął.
      - Nie będę się spierał z aroganckim szczeniakiem.
      - Ja też nie mam ochoty na dyskusje. Nie wiem, czy to ma znaczenie, ale twój syn Rinaldo jest chyba moim najlepszym przyjacielem.
      Odwróciłem się i ruszyłem przed siebie. Jego dłoń opadła mi na ramię.
      - Czekaj! - rzucił. - Co to za bzdury? Rinaldo jest ledwie chłopcem.
      - Błąd - stwierdziłem. - Jest mniej więcej w moim wieku.
      Cofnął rękę. Obejrzałem się. Odrzucone cygaro dymiło teraz na ścieżce. Przełożył puchar do dłoni okrytej mrokiem. Potarł czoło.
      - Tak wiele czasu minęło w głównych strumieniach... - mruknął.
      Pod wpływem nagłego impulsu wyjąłem Atuty, odnalazłem portret Luke'a i podniosłem, żeby mógł się przyjrzeć.
      - To jest Rinaldo - powiedziałem. Sięgnął po kartę, a ja oddałem ją, sam właściwie nie wiem dlaczego. Przyglądał się bardzo długo.
      - Kontakt tą drogą nie jest tu chyba możliwy - zauważyłem.
      Spojrzał na mnie, pokręcił głową i oddał Atut.
      - Nie, chyba nie - zgodził się. - Co... co z nim?
      - Czy wiesz, że zabił Caine'a, żeby cię pomścić?
      - Nie, o tym nie wiedziałem. Ale sądzę, że miałem prawo czegoś takiego oczekiwać.
      - Nie jesteś w pełni Brandem, prawda? Odchylił głowę i wybuchnął śmiechem.
      - Jestem całkowicie Brandem, ale nie tym Brandem, o którym słyszałeś. Za wszystko co ponadto musisz mi zapłacić.
      - Ile kosztuje wiedza o tym, kim jesteś naprawdę? - zainteresowałem się, chowając karty.
      Uniósł puchar i trzymał go oburącz przed sobą jak żebraczą miseczkę.
      - Odrobinę twojej krwi - rzekł.
      - Stałeś się wampirem?
      - Nie. Jestem upiorem Wzorca - odparł. - Oddaj mi krew, a wytłumaczę.
      - Zgoda. Ale lepiej, żeby to była ciekawa opowieść.
      Ukłułem się sztyletem w nadgarstek i wyciągnąłem rękę nad naczyniem.
      Płomienie wybuchły jak z rozlanej lampy naftowej. Oczywiście, to nie ogień płynie w moich żyłach. Ale krew istot Chaosu jest w pewnych miejscach wyjątkowo łatwopalna, a to najwyraźniej było jedno z nich.
      Ogień trysnął częściowo do pucharu, częściowo ponad nim, zalewając dłoń i przedramię Branda. Krzyknął i jakby zapadł się w siebie. Odstąpiłem, a on zmienił się w wir - podobny do tych, jakie powstawały po dopełnieniu ofiar, chociaż bardziej płomienisty. Lej z rykiem uniósł się w powietrze i po chwili zniknął, a ja pozostałem zdumiony, zapatrzony w górę, i uciskałem zraniony przegub.
      Hm... Efektowne wyjście, zauważyła Frakir.
      - Rodzinna specjalność - wyjaśniłem. - A skoro mowa o wyjściu...
      Wyminąłem głaz i opuściłem kamienny krąg. Natychmiast powrócił mrok, pogłębił się. Przez kontrast, moja ścieżka jakby pojaśniała. Puściłem nadgarstek i przekonałem się, że już nie dymi.
      Ruszyłem biegiem, chcąc jak najszybciej opuścić tę okolicę. Kiedy po chwili zerknąłem przez ramię, nie zauważyłem już stojących głazów. Był tylko blady, niknący wir, sięgający coraz wyżej i wyżej, aż zniknął.
      Szlak zaczął opadać, tak że biegłem zboczem w dół, lekkim, długim krokiem. Ścieżka leżała przede mną niby jasna wstążka, znikająca daleko w przedzie. Ze zdziwieniem zauważyłem, że całkiem blisko, w dole, przecina inną jasną linię. Ta niknęła szybko po obu stronach.
      - Masz jakieś instrukcje na temat skrzyżowań? - zapytałem.
      Jeszcze nie. Przypuszczalnie zbliża się moment decyzji. Nie wiesz, co wptynie na twój wybór, póki nie dotrzesz na miejsce.
      Zdawało mi się, że w dole rozpościera się szeroka zamglona równina, gdzie tu i tam lśni kilka samotnych światełek. Niektóre płonęły równo, inne zapalały się i gasły, ale wszystkie pozostawały w tych samych miejscach. Nie zauważyłem jednak żadnych linii prócz mojej ścieżki i tej, co ją przecinała. Nie słyszałem żadnego dźwięku oprócz własnego oddechu i odgłosu moich kroków. Nie czułem powiewów, dziwnych zapachów, a temperatura była tak łagodna, że w ogóle nie zwracała uwagi. Po obu stronach znowu pojawiły się jakieś kształty, ale nie miałem ochoty ich badać. Chciałem zakończyć to, co mnie tu trzymało, wynieść się stąd jak najszybciej i zająć własnymi sprawami.
      Mgliste obłoki światła zaczęły pojawiać się w nieregularnych odstępach, po obu stronach szlaku - falujące, nieokreślone, plamiste, rozbłyskujące i gasnące na przemian. Przypominały zwiewne firanki zawieszone obok ścieżki. Nie przyglądałem się im uważnie, póki wciąż wyraźniejsze cienie nie przesłaniały coraz większego obszaru. Wyglądało to, jakby zachodził proces dostrojenia; coraz ostrzejsze kontury wyznaczały znajome obiekty: krzesła, stoliki, zaparkowane samochody, wystawy sklepów. Po chwili w obrazach pojawiły się wyblakłe barwy.
      Przystanąłem przed jednym z nich i przyjrzałem się uważnie. Był to czerwony chevrolet z 1957 roku, przysypany lekko śniegiem, zaparkowany na znajomo wyglądającym podjeździe. Podszedłem bliżej, wyciągając rękę.
      Lewa dłoń i ramię zniknęły z chmurze przyćmionego blasku. Spróbowałem dotknąć lewej „płetwy"; napłynęło delikatne wrażenie kontaktu i lekkiego chłodu. Przesunąłem dłoń na prawo, zrzucając trochę śniegu. Kiedy cofnąłem rękę, była pokryta śniegiem. I natychmiast cały obraz rozpłynął się w czerni.
      - Specjalnie użyłem lewej ręki - oznajmiłem. - Z tobą na nadgarstku. Co to było?
      Dziękuję uprzejmie. Wyglądało jak czerwony samochód trochę przysypany śniegiem.
      - To konstrukt czegoś znalezionego w mojej pamięci. Powiększony do rzeczywistej skali obraz Polly Jackson.
      W takim razie, Merle, sprawy wyglądają coraz gorzej. Nie odgadłam, że to konstrukt.
      - Wnioski?
      Ktokolwiek za tym stoi, jest coraz lepszy. Albo silniejszy. Albo jedno i drugie.
      - Niech to szlag... - mruknąłem, odwróciłem się i pobiegłem dalej.
      Może ten ktoś chce udowodnić, że teraz potrafi już całkiem cię zmylić.
      - W takim razie udało mu się - przyznałem. - Hej! Ktosiu! - krzyknąłem. - Słyszysz mnie? Wygrałeś! Zmyliłeś mnie całkowicie. Czy teraz już mogę wracać do domu? Ale jeśli chodziło ci o coś innego, to przegrałeś! Zupełnie nie zrozumiałem, co by to mogło być!
      Jaskrawy błysk przewrócił mnie na ścieżkę i oślepił na długie chwile. Czekałem, pełen napięcia i drżący, ale grzmot nie nastąpił. Kiedy odzyskałem wzrok i minęły skurcze mięśni, spojrzałem na stojącą o kilka kroków przede mną gigantyczną postać: Oberona.
      Ale to był posąg, kopia stojącego na końcu Głównej Alei w Amberze. A może nawet oryginał - przy dokładniejszej obserwacji zauważyłem coś jakby ptasie odchody na ramieniu wielkiego władcy.
      - Prawdziwy czy konstrukt? - zapytałem głośno. Moim zdaniem prawdziwy, stwierdziła Frakir. Wstałem powoli.
      - Rozumiem, że jest to odpowiedź - powiedziałem. - Nie rozumiem tylko, co oznacza. Dotknąłem posągu i poczułem pod palcami raczej płótno niż brąz. W tym momencie perspektywa uległa zmianie i dotykałem już trochę uwznioślonego portretu Ojca Swej Krainy. Potem jego kontury zaczęły falować, zbladły i zobaczyłem, że to fragment jednego z tych mijanych po drodze mglistych obrazów. W chwilę później porwał się na strzępy i zniknął.
      - Poddaję się - westchnąłem, przechodząc przez miejsce, jakie zajmował kilka sekund temu. - Odpowiedzi budzą większy zamęt niż sytuacje, które doprowadziły do stawiania pytań.
      Ponieważ wędrujemy pomiędzy cieniami, czy nie można uznać tego za przypomnienie, że wszelkie rzeczy są gdzieś prawdziwe?
      - Przypuszczam. Ale o tym wiedziałem wcześniej. I że wszelkie rzeczy są prawdziwe na różne sposoby, w różnym czasie i w różnych miejscach?
      - Zgoda. To może być wiadomość. Wątpię jednak, by ktoś zadawał sobie tyle trudu dla demonstracji filozoficznych tez, które dla ciebie mogą stanowić nowość, ale gdzie indziej są dość powszechnie znane. Musi być jakiś szczególny powód, którego ciągle nie pojmuję.
      Do tej chwili wszystkie mijane sceny były martwą naturą. Teraz jednak pojawiło się kilka z ludźmi; na niektórych widziałem inne stworzenia. I rozgrywała się tam jakaś akcja - sceny były brutalne, miłosne, czasem przedstawiały zwykłe domowe zajęcia.
      Owszem, dostrzegam pewien postęp. Może to do czegoś doprowadzi.
      - Kiedy wyskoczą i mnie zaatakują, będę wiedział, że dotarłem do celu.
      Kto wie? Jak rozumiem, krytyka sztuki jest dość złożonym obszarem wiedzy.
      Jednak filmowe sekwencje rozwiały się wkrótce i raz jeszcze biegłem samotnie jasnym szlakiem poprzez ciemność. W dół, w dół po łagodnym zboczu, w stronę skrzyżowania. Gdzie się podział Kot z Cheshire, kiedy najbardziej potrzebowałem logiki króliczej nory?
      W jednej chwili patrzyłem na skrzyżowanie ścieżek i biegłem ku niemu. O mgnienie oka później nadal patrzyłem na skrzyżowanie ścieżek, ale scena uległa pewnej zmianie. Przy prawym rogu stała teraz latarnia. A pod nią niewyraźna sylwetka z papierosem.
      - Frakir, jak oni to zrobili?
      Bardzo szybko, odpowiedziała.
      - Czujesz coś?
      Uwaga skoncentrowana na tobie. Na razie żadnych złych zamiarów.
      Zwolniłem, podchodząc bliżej. Ścieżka stała się brukowaną ulicą, z obu stron krawężniki, za nimi chodnik. Zszedłem z jezdni na prawą stronę. Obłok mgły otulił mnie i zawisł pomiędzy mną a światłem. Zwolniłem jeszcze bardziej. Po chwili dostrzegłem, że bruk jest wilgotny. Odgłos kroków odbijał się echem od ścian budynków, ale mgła była już zbyt gęsta, by widzieć, czy budynki pojawiły się naprawdę. Miałem uczucie, że są tam - te ciemniejsze obszary w mroku. Zimny wiatr dmuchnął mi w kark, a krople wilgoci opadały na twarz. Stanąłem. Podniosłem kołnierz płaszcza. Gdzieś spoza zasięgu wzroku, z wysoka, dobiegło ciche brzęczenie samolotu. Ruszyłem dalej, kiedy przeleciał. Trochę metaliczny, stłumiony dźwięk fortepianu, może z drugiej strony ulicy, przyniósł na wpół znajomą melodię. Otuliłem się płaszczem. Mgła wirowała i gęstniała.
      Jeszcze trzy kroki i przejaśniło się trochę, a ona stała przede mną oparta o latarnię. O głowę niższa ode mnie, miała na sobie prochowiec i czarny beret na kruczych włosach. Rzuciła papierosa na ziemię i wolno rozgniotła go czubkiem buta na wysokim obcasie, z czarnej skóry. Mogłem wtedy obejrzeć kawałek jej nogi; miała doskonały kształt.
      Wyjęła z kieszeni płaszcza płaską, srebrną papierośnice z wypukłym konturem róży na wieczku, otworzyła, wyjęła papierosa, wsunęła go w usta. Zamknęła i schowała papierośnicę. Potem, nie patrząc na mnie, rzuciła:
      - Masz ogień?
      Nie miałem zapałek, ale nie mogłem pozwolić, by powstrzymał mnie taki drobiazg.
      - Oczywiście.
      Powoli wyciągnąłem rękę ku jej delikatnej twarzy. Odwracałem lekko dłoń, by nie zauważyła, że jest pusta. Szepnąłem kluczowe słowo, które sprawiło, że iskra przeskoczyła z czubka mojego palca na koniec jej papierosa, a ona podniosła rękę i chwyciła moją, jakby chciała ją unieruchomić. Podniosła głowę, kiedy się zaciągała, i jej oczy - wielkie, koloru głębokiego błękitu, z długimi rzęsami - spojrzały na mnie. Nagle jęknęła; papieros upadł na chodnik.
      - Mon Dieu! - szepnęła. Zarzuciła mi ręce na szyję, przytuliła się i zaczęła szlochać. - Corwinie! Znalazłeś mnie! To trwało całą wieczność.
      Trzymałem ją mocno. Nie chciałem nic mówić, nie chciałem niszczyć jej szczęścia czymś tak bzdurnym jak prawda. Do diabła z prawdą. Gładziłem jej włosy.
      Po długiej chwili odsunęła się i spojrzała na mnie. Jeszcze chwila, a zrozumie, że dostrzega tylko podobieństwo i że widzi to, co chciała zobaczyć. Zatem...
      - Co taka dziewczyna jak ty robi w takim miejscu? - spytałem. Zaśmiała się cicho.
      - Znalazłeś drogę? - powiedziała i nagle zmrużyła oczy. - Ty nie... Pokręciłem głową.
      - Nie miałem serca - wyjaśniłem.
      - Kim jesteś? - spytała, odstępując na pół kroku.
      - Na imię mi Merlin i wypełniani obłąkaną misję, której celu nie rozumiem.
      - Amber - stwierdziła cicho. Wciąż trzymała mnie za ramiona.
      Kiwnąłem głową.
      - Nie znam cię - oświadczyła wtedy. - Czuję, że powinnam, ale... nie...
      Przysunęła się znowu i oparła mi głowę na piersi. Zacząłem coś mówić, coś tłumaczyć, ale położyła mi palec na wargach.
      - Jeszcze nie, nie teraz, może nigdy - powiedziała. - Nie mów mi. Proszę cię, nie mów nic więcej. Ale sam powinieneś wiedzieć, czy jesteś upiorem Wzorca.
      - A co to jest upiór Wzorca?
      - To sztuczna istota, twór Wzorca. On zapamiętuje wszystkich, którzy przechodzą. Kiedy zechce, może nas przywołać... takich, jacy byliśmy w dniu przejścia. Wykorzystuje nas, jak tylko zapragnie; wysyła gdzie ma ochotę. Powierza nam zadania... nakłada czar, jeśli wolisz. Jeśli nas zniszczysz, on znowu może nas odtworzyć.
      - Często robi coś takiego?
      - Nie wiem. Nie znam jego zamiarów ani nawet działań z kimkolwiek innym prócz mnie. - I nagle: - Nie jesteś upiorem! Poznaję! - oznajmiła, chwytając mnie za rękę. - Ale jest w tobie coś dziwnego... innego niż u wszystkich z krwi Amberu...
      - Przypuszczam - zgodziłem się. - Pochodzę z Dworców Chaosu, nie tylko z Amberu.
      Uniosła moją dłoń do ust, jakby chciała ją ucałować. Jednak wargi przesunęły się wyżej, do miejsca na przegubie, gdzie na żądanie Branda naciąłem skórę. I wtedy do mnie dotarło: coś w krwi Amberu musi szczególnie pociągać upiory Wzorca.
      Próbowałem cofnąć rękę, ale ona miała też siłę Amberyty.
      - Czasami płyną w moich żyłach ognie Chaosu - ostrzegłem. - Mogą cię skrzywdzić.
      Wolno podniosła głowę i uśmiechnęła się. Miała krew na wargach. Spojrzałem w dół - nadgarstek też miałem mokry od krwi.
      - Krew Amberu ma władzę nad Wzorcem - zaczęła, a mgła zawirowała i zawrzała jej wokół kostek. - Nie! - krzyknęła i znów się pochyliła.
      Fale mgły wzniosły się do jej łydek, potem kolan. Czułem na ręku zęby rozrywające skórę. Nie znam żadnych zaklęć zwalczających takie istoty, więc tylko objąłem ją za ramiona i gładziłem włosy. Po chwili rozpłynęła się w moich objęciach, zmieniła się w krwawy wir.
      - Idź w prawo - usłyszałem jeszcze wołanie, gdy odpływała. Jej papieros wciąż dymił na chodniku, a moja krew ściekała obok niego.
      Odrwóciłem się. Odszedłem. Słabo, bardzo słabo, poprzez noc i mgłę, słyszałem jeszcze fortepian, grający jakąś melodię sprzed mojego czasu.



Strona główna     Indeks