Kashfa.
      Stałem w szarym kamiennym holu. Na ścianach wisiały tarcze i proporce, trociny pokrywały podłogę, stały prymitywne meble, ogień w palenisku nie całkiem radził sobie z wilgocią, a w powietrzu unosiły się kuchenne zapachy. Byłem tu jedyną osobą, choć ze wszystkich stron słyszałem gwar rozmów, a także odgłosy kapeli strojącej instrumenty i ćwiczącej melodie. Znalazłem się zatem prawie w sercu przygotowań. Wadą wybranej metody podróży, w porównaniu do Atutu, było to, że nikt na mnie nie czekał, żeby wytłumaczyć, co się dzieje. Była to również zaleta - jeśli chciałem się dyskretnie rozejrzeć, teraz miałem okazję. Pierścień, prawdziwa encyklopedia magii, znalazł mi zaklęcie niewidzialności, którym natychmiast się okryłem.
      Następną godzinę poświęciłem na zwiedzanie. Cztery duże budynki i kilka mniejszych znajdowało się w obrębie głównych murów. Był jeszcze zewnętrzny, otoczony murem obszar, a potem jeszcze jeden: trzy mniej więcej koncentryczne, porośnięte bluszczem bariery. Nie zauważyłem zniszczeń, z czego wywnioskowałem, że ludzie Dalta nie napotkali poważniejszego oporu. Żadnych śladów rabunku czy pożarów... Ale w końcu wynajęto ich, żeby odbili rodzinny majątek. Jasra z pewnością postawiła warunek, by oddali go w dobrym stanie. Żołnierze stacjonowali we wszystkich trzech pierścieniach. Posłuchałem trochę i dowiedziałem się, że wyjadą stąd dopiero po koronacji. Sporo ich zauważyłem na wielkim placu w strefie centralnej; nabijali się z miejscowej gwardii, która w wymyślnych liberiach oczekiwała na uroczystą procesję. Żarty nie były złośliwe, pewnie dlatego, że Luke cieszył się popularnością w obu grupach. Ponadto po obu stronach ludzie najwyraźniej dobrze się znali.
      Pierwszy Kashfański Kościół Jednorożca, jak można by przetłumaczyć jego nazwę, znajdował się na rynku, naprzeciw pałacu. Budynek, w którym wylądowałem, był przybudówką ogólnego zastosowania. W tej chwili służył jako kwatera dla licznych, pospiesznie zaproszonych gości, służących, dworzan i zwykłych pieczeniarzy.
      Nie miałem pojęcia, na kiedy zaplanowano koronację, ale powinienem skontaktować się z Lukiem jak najszybciej. Potem, w nawale spraw, nie będzie miał dla mnie czasu. A może wie nawet, gdzie przebywa Coral i dlaczego tu trafiła.
      Znalazłem wnękę z neutralnym, ślepym murem w tle. Nie widząc otoczenia, nawet ktoś tutejszy nie rozpoznałby pewnie tego miejsca. Zrzuciłem czar niewidzialności, wyszukałem kartę Luke'a i wezwałem go. Nie chciałem, by się domyślił, że jestem już w mieście. Lepiej, żeby nie wiedział o mojej zdolności przemieszczania się w taki sposób. To w ramach teorii, że nikomu nie należy mówić wszystkiego.
      - Merlinie! - zawołał, kiedy mnie poznał. - Czyżby szydło wyszło z worka?
      - Razem z dratwą - potwierdziłem. - Najlepsze życzenia z okazji koronacji.
      - Zaraz! Nosisz kolory szkoły!
      - A co? Dlaczego nie? Przecież wygrałeś, prawda?
      - Słuchaj, to wcale nie takie święto. Szczerze mówiąc, miałem się z tobą skontaktować. Potrzebuję rady, zanim ta historia posunie się za daleko. Możesz mnie przeciągnąć?
      - Nie jestem w Amberze, Luke.
      - A gdzie?
      - No... na dole - przyznałem. - Na bocznej uliczce między twoim pałacem a budynkiem, który w tej chwili służy za hotel.
      - To na nic - stwierdził. - Jeśli mnie tam przerzucisz, od razu mnie zauważą. Przejdź do Świątyni Jednorożca. Jeżeli okaże się w miarę pusta i znajdziesz jakiś ciemny zakamarek, żebyśmy mogli pogadać, odezwij się i ściągnij mnie. Jeśli nie znajdziesz, poszukaj czegoś innego.
      - Zgoda.
      - A właściwie jak się tu dostałeś?
      - Jako wysunięty zwiad przed inwazją - odparłem. - Jeszcze jeden przewrót byłby chyba puczopuczem, prawda?
      - Przewrócić to się można od twoich żartów - burknął. - Czekam na kontakt.
      Koniec łączności.
      Przeszedłem przez plac, podążając drogą zaznaczoną chyba jako szlak procesji. Bałem się, że mogę mieć jakieś kłopoty w Domu Jednorożca i potrzebować zaklęcia, żeby się dostać do środka. Jednak nikt nie stanął mi na drodze.
      Wszedłem. Ogromną świątynię udekorowano już do ceremonii: na ścianach wisiały wielobarwne proporce, wszędzie stały kwiaty. Oprócz mnie była tu tylko jedna osoba, zakapturzona kobieta, która wyglądała, jakby przyszła się modlić. Usiadłem po lewej stronie, gdzie było trochę ciemniej.
      - Luke - zwróciłem się do Atutu. - Teren czysty. Słyszysz mnie? Wyczułem jego obecność, zanim dotarł obraz.
      - Dobra - rzucił. - Przeciągnij mnie. Uścisnęliśmy sobie ręce i stanął obok.
      - Niech ci się przyjrzę - powiedział. - Ciekawe, co się stało z moim uniwersyteckim swetrem.
      - Chyba podarowałeś go Gail.
      - Pewnie masz rację.
      - Mam dla ciebie prezent. - Odrzuciłem połę płaszcza i sięgnąłem do pasa. - Trzymaj. Znalazłem mieć twojego ojca.
      - Chyba żartujesz.
      Wziął go i z obu stron obejrzał pochwę. Potem wyciągnął klingę. Syknęła znowu, iskry zatańczyły na wzorze uniósł się lekki dym.
      - Rzeczywiście! - zawołał. - Werewindle, Miecz Dnia... brat Klingi Nocy, Grayswandira!
      - Naprawdę? - zdziwiłem się. - Nie wiedziałem że jest między nimi jakiś związek.
      - Musiałbym długo myśleć, żeby przypomnieć sobie całą tę historię... Ale pochodzą z bardzo dawnych czasów. Dziękuję ci.
      Odwrócił się i przeszedł kilka kroków, uderzając mieczem o łydkę. Przystanął nagle.
      - Oszukali mnie - oznajmił. - Ona znów mnie wrobiła. Jestem wściekły i nie wiem, jak z tego wybrnąć.
      - Z czego? O czym ty mówisz?
      - Moja matka - wyjaśnił. - Znowu zaczyna. Już myślałem, że przejąłem ster i żegluję własnym kursem, a tu ona zjawia się i miesza mi w życiorysie.
      - W jaki sposób?
      - Wynajęła Dalta i jego chłopaków, żeby opanowali miasto.
      - Tak, tego się domyśliłem. A przy okazji, co z Arkansem?
      - Nic mu się nie stało. Aresztowałem go, naturalnie, ale mieszka wygodnie i niczego mu nie brakuje. Nie zrobiłbym mu krzywdy. Zawsze go lubiłem.
      - Więc w czym problem? Wygrałeś. Masz teraz własne królestwo.
      - Do diabła - warknął i spojrzał niepewnie w stronę ołtarza. - Uważam, że mnie wykiwali, chociaż nie jestem tego całkiem pewny. Rozumiesz, nie chciałem tej roboty. Dalt powiedział, że przygotowujemy teren dla mamy. Miałem wejść razem z nimi, żeby wprowadzić porządek, przygotować powrót rodziny do władzy, a potem powitać ją z całą pompą i paradą. Pomyślałem, że kiedy odzyska tron, wreszcie się ode mnie odczepi. Wyjechałbym stąd w jakieś przyjemne miejsce, a ona zostałaby z całym królestwem do pilnowania. Nie było mowy, że mnie wpakują tę fuchę. Pokręciłem głową.
      - Nic z tego nie rozumiem - przyznałem. - Zdobyłeś kraj dla niej. Więc oddaj jej wszystko i dalej rób, co chcesz.
      Zaśmiał się ponuro.
      - Arkansa lubili - stwierdził. - Mnie lubią. Ale za mamą już nie przepadają. Nikt nie przejawia entuzjazmu na myśl o jej powrocie. Więcej nawet, sugeruje się, że gdyby spróbowała, nastąpi prawdziwy pucz w puczu.
      - No to możesz ustąpić i oddać tron Arkansowi. Luke uderzył pięścią o ścianę.
      - Nie wiem, czy byłaby bardziej wściekła na mnie czy na siebie, że tyle zapłaciła Daltowi za wyrzucenie Arkansa. Ale na pewno powie, że to mój obowiązek. Sam nie wiem... Może tak. Jak myślisz, Merle?
      - To trudne pytanie, Luke. A twoim zdaniem, kto byłby lepszym władcą, ty czy Arkans?
      - Naprawdę nie wiem. On ma doświadczenie w rządach, ale ja się tu wychowałem. Potrafię utrzymać wszystko w ruchu i umiem załatwiać sprawy. Jedno jest pewne: każdy z nas będzie lepszy od mamy.
      Skrzyżowałem ręce na piersi i zamyśliłem się.
      - Nie mogę za ciebie decydować - stwierdziłem. - Ale powiedz, co byś chciał robić najbardziej? Parsknął śmiechem.
      - Wiesz, że zawsze byłem handlowcem. Gdybym miał tu zostać i robić coś dla Kashfy, wolałbym raczej prezentować za granicą jej produkcję. Niezbyt to pasuje do godności władcy. Ale chyba w tym byłbym najlepszy. Sam nie wiem.
      - To poważny problem, Luke. Nie chcę brać na siebie odpowiedzialności za twoje decyzje.
      - Gdybym wiedział, że do tego dojdzie, w Ardenie rozniósłbym Dalta na strzępy.
      - Naprawdę sądzisz, że byś go pokonał?
      - Możesz mi wierzyć.
      - Ale to nie rozwiązuje twoich problemów.
      - Fakt. Mam przeczucie, że będę się musiał z tym pogodzić.
      Kobieta przed ołtarzem kilka razy obejrzała się na nas. Pewnie jak na kościół rozmawialiśmy trochę za głośno.
      - Szkoda, że nie ma innych rozsądnych kandydatów - stwierdziłem, zniżając głos.
      - To mały kraj dla kogoś, kto pochodzi z Amberu.
      - Do licha, to przecież twój dom. Nic dziwnego, że traktujesz go poważnie. Przykro mi, że nie potrafię ci pomóc.
      - Tak... Wszystkie kłopoty zaczynają się w domu. Czasami mam ochotę wyjechać stąd i więcej nie wracać.
      - Co by się wtedy stało?
      - Albo mama wróci na tron z poparciem Dalta, co będzie wymagać egzekucji masy ludzi, o których wiem, że się temu sprzeciwią. Albo uzna, że gra nie warta świeczki i zadowoli się Twierdzą. Gdyby postanowiła w Twierdzy cieszyć się emeryturą, koalicja wspierająca Arkansa znowu wysunie go do władzy i zacznie wszystko od nowa.
      - A jaki rozwój wydarzeń uważasz za bardziej prawdopodobny? - spytałem.
      - Spróbuje wrócić i wybuchnie wojna domowa. Ktokolwiek wygra, zniszczy to kraj i z pewnością po raz kolejny zablokuje nam dostęp do Złotego Kręgu. A skoro już o nim mowa...
      - Nie wiem - oświadczyłem pospiesznie. - Nie jestem upoważniony do prowadzenia rozmów o traktacie.
      - Domyślałem się tego. - Westchnął. - I nie o to chciałem zapytać. Byłem po prostu ciekaw, czy ktoś tam w Amberze powiedział może „Mają przerąbane" albo „Może trochę później damy im jeszcze szansę" czy też „Rozmawiać można, ale niech zapomną o gwarancjach co do Eregnoru".
      Uśmiechnął się nienaturalnie, a ja odpowiedziałem mu tym samym.
      - Możecie zapomnieć o Eregnorze - stwierdziłem.
      - To było do przewidzenia. A co z resztą?
      - Odniosłem wrażenie, że to „Poczekamy i zobaczymy, co z tego wyniknie".
      - Tego też można się było domyślić. Daj mi dobre świadectwo, nawet gdyby nikt o to nie prosił, zgoda? Przy okazji, formalnie rzecz biorąc, twoja wizyta nie jest oficjalna?
      - Prywatna - wyjaśniłem. - Z punktu widzenia dyplomacji.
      Kobieta przed ołtarzem wstała. Luke westchnął.
      - Szkoda, że nie umiem znaleźć drogi do restauracji u Alicji. Może Kapelusznik znalazłby jakieś wyjście. - I nagle krzyknął: - Chwileczkę! Skąd on się tutaj wziął? Wygląda jak ty, ale...
      Spoglądał nad moim ramieniem, a ja czułem już zakłócenia. Nie próbowałem nawet wzywać Logrusu, gdyż byłem gotów na wszystko.
      Odwróciłem się z uśmiechem.
      - Jesteś gotów na śmierć, bracie? - spytał Jurt.
      Albo zdołał jakoś zregenerować oko, albo nosił sztuczne. Miał długie włosy i nie widziałem, co z uchem. Mały palec już częściowo odrósł.
      - Nie, ale jestem gotów zabijać - odparłem. - To miło, że mam cię pod ręką.
      Skłonił się drwiąco. Jego ciało jarzyło się lekko i wyczuwałem energię, płynącą przez nie i wokół niego.
      - Wróciłeś do Twierdzy na końcowy zabieg? - zapytałem.
      - Nie sądzę, by był konieczny - stwierdził. - Panuję nad tymi mocami i to aż nadto wystarczy, by wypełnić każde zadanie, jakie sobie postawię.
      - To jest Jurt? - zainteresował się Luke.
      - Tak - potwierdziłem. - To jest Jurt. Jurt zerknął na niego szybko. Czułem, że miecz przyciąga jego uwagę.
      - Co to za obiekt mocy trzymasz w dłoni? - zapytał. - Daj obejrzeć!
      Wyciągnął rękę, miecz szarpnął się w uchwycie Luke'a, ale się nie wyrwał.
      - Raczej nie - odparł Luke.
      Jurt zniknął. I po chwili zjawił się za Lukiem, chwycił go za szyję i przydusił. Luke złapał go jedną ręką, pochylił się, obrócił i rzucił Jurta przez ramię.
      Jurt wylądował na plecach, ale Luke nie kontynuował natarcia.
      - Wyciągnij ten miecz - warknął Jurt. - I daj mi go obejrzeć. - Otrząsnął się jak pies i powstał. - No więc?
      - Nie potrzebuję broni, by walczyć z tobie podobnymi.
      Jurt wzniósł obie ręce nad głowę i zacisnął pięści. Złożył je na chwilę, a kiedy rozsunął, prawa dłoń wyciągnęła z lewej miecz.
      - Powinieneś iść z tym do cyrku - ocenił Luke. - Natychmiast.
      - Wyciągaj! - rozkazał Jurt.
      - Nie podoba mi się pomysł walki w kościele. Może wyjdziemy na zewnątrz?
      - Bardzo śmieszne. Wiem, że masz tam armię. Nic z tego. A zachlapanie krwią kaplicy Jednorożca sprawi mi nawet pewną przyjemność.
      - Spróbuj porozmawiać z Daltem - zaproponował Luke. - Jego też podniecają dziwne rzeczy. Może sprowadzę ci konia... czy lepiej kurczaka? Albo białe myszki i folię aluminiową?
      Jurt zaatakował. Luke odsunął się i wyrwał klingę swego ojca. Syknęła, zatrzeszczała i zadymiła, gdy sparował lekko i pchnął. W oczach Jurta błysnął lęk; odskoczył, odbił atak, potknął się. Kiedy padał, Luke kopnął go w brzuch, i miecz Jurta wyleciał w powietrze.
      - To Werewindle! - wysapał Jurt. - Jak zdobyłeś miecz Branda?
      - Brand był moim ojcem - rzekł Luke. Przez moment na twarzy Jurta pojawił się wyraz szacunku.
      - Nie wiedziałem... - szepnął i zniknął.
      Czekałem. Wysunąłem wokół magiczne czujniki. Ale byliśmy tylko Luke, ja i ta kobieta, która zatrzymała się w pewnej odległości i obserwowała nas, jakby bała się zbliżyć w drodze do wyjścia.
      Nagle Luke upadł. Jurt stał za nim i właśnie trafił go łokciem w kark. Schylił się, jakby chciał wyrwać miecz.
      - Musi być mój! - zawołał.
      Sięgnąłem przez pierścień i uderzyłem pociskiem czystej energii. Sądziłem, że zmiażdży organy wewnętrzne i zmieni go w masę zakrwawionej galarety. Tylko przez moment rozważałem użycie mniej niż śmiertelnej mocy. Wiedziałem, że wcześniej czy później jeden z nas zabije drugiego. Wolałem to załatwić, zanim on będzie miał szczęście.
      Ale on już miał szczęście. Kąpiel w Fontannie wzmocniła go bardziej, niż sądziłem. Zakręcił się trzy razy, jak potrącony przez ciężarówkę, i uderzył o ścianę. Osunął się. Padł na ziemię. Krew pociekła mu z ust. Wyglądał, jakby miał zemdleć. A potem oczy spojrzały przytomniej i wyciągnął ręce.
      Moc podobna do tej, którą zaatakowałem, trafiła teraz we mnie. Zdumiała mnie jego zdolność do zebrania sił i uderzenia odwetowego na takim poziomie i tak szybko. Mniej się zdziwiłem, że zdołałem odbić cios. Zrobiłem krok naprzód i spróbowałem podpalić go pięknym zaklęciem, jakie zasugerował mi pierścień. Jurt wstał i osłonił się przed nim w ciągu sekundy, gdy tylko ubranie zaczęło na nim dymić. Zbliżałem się nadal. Wytworzył próżnię wokół mnie. Przebiłem ją i oddychałem. Rzuciłem czar tarana; był jeszcze silniejszy od pierwszego ciosu, a podpowiedział mi go pierścień.
      Jurt zniknął, zanim atak doszedł do celu, a w ścianie za jego plecami pojawiło się metrowe pęknięcie. Posłałem dookoła wici czujników i wykryłem go kilka sekund później, przykucniętego na wysokim gzymsie. Skoczył na mnie, kiedy podniosłem głowę.
      Nie wiedziałem, czy złamię sobie rękę, czy nie, ale i tak warto było spróbować. Wzniosłem się w powietrze. Planowałem minąć go mniej więcej w połowie drogi i trafić z lewej, co powinno złamać mu szczękę, a przy okazji kark. Niestety, przełamało też moje zaklęcie lewitacji i obok niego runąłem na ziemię.
      Kobieta krzyknęła głośno i ruszyła do nas biegiem. Przez chwilę leżeliśmy oszołomieni. Potem Jurt przewrócił się na brzuch, wyciągnął rękę, uniósł się, upadł, wyciągnął znowu...
      Jego dłoń opadła na rękojeść Werewindle'a. Musiał wyczuć mój wzrok, kiedy zaciskał palce, bo zerknął na mnie i uśmiechnął się. Luke wymruczał jakieś przekleństwo. Rzuciłem w Jurta czarem zamrażania, ale wyatutował się, zanim uderzył w niego zimny front.
      Kobieta krzyknęła ponownie. Zanim jeszcze się odwróciłem, poznałem jej głos - to była Coral.
      Jurt pojawił się znowu, zderzył się z nią od tyłu, odnalazł jej krtań ostrzem tej jasnej, dymiącej klingi.
      - Nie ruszać się... - wysapał. - Bo wytnę jej... - dodatkowy uśmiech.
      Nerwowo szukałem jakiegoś szybkiego zaklęcia, które wykończy go, nie narażając Coral.
      - Nawet nie próbuj, Merle - zagroził. - Wyczuję... że się zbliża. Zostaw mnie... w spokoju... na pół minuty... a pożyjesz... trochę dłużej. Nie wiem... skąd znasz te sztuczki... ale nie uratują cię...
      Dyszał ciężko i spływał potem. Krew wciąż ciekła mu z ust.
      - Puść moją żonę - rozkazał Luke. Wstał. - Inaczej nigdzie już nie zdołasz się ukryć przede mną.
      - Nie chcę, żebyś był mi wrogiem, synu Branda - odpowiedział Jurt.
      - Więc rób, co mówię, mały. Załatwiałem już lepszych od ciebie.
      I nagle Jurt wrzasnął, jakby jego dusza stanęła w ogniu, a Werewindle odsunął się od gardła Coral. Jurt odskoczył i zaczął się rzucać jak marionetka o unieruchomionych stawach, którą ktoś nadal szarpie za sznurki. Coral odwróciła się do niego, a plecami do Luke'a i do mnie. Uniosła dłoń do twarzy. Po chwili Jurt upadł i zwinął się do pozycji embrionalnej. Zdawało mi się, że pada na niego czerwony blask. Dygotał cały i słyszałem, jak szczęka zębami.
      I wtedy zniknął, ciągnąc za sobą tęcze. Zostawił krew i ślinę, a zabrał Werewindle'a. Cisnąłem pożegnalny pocisk, ale wiedziałem, że nie trafił. Na drugim końcu widma czułem obecność Julii i mimo wszystko ucieszyłem się, że jej nie zabiłem. Ale Jurt... Zrozumiałem, jak bardzo jest teraz groźny. Pierwszy raz na polu walki nie pozostawił fragmentu swej osoby, a nawet coś ze sobą zabrał. Coś śmiercionośnego. Uczył się, a to źle mi wróżyło.
      Obejrzałem się i zanim Coral zsunęła na oko przepaskę, dostrzegłem czerwony błysk. Pojąłem, co się stało z Klejnotem Wszechmocy, choć oczywiście nie wiedziałem, dlaczego.
      - Żona? - spytałem.
      - Tak jakby... Tak - przyznała.
      - Tak się złożyło - wtrącił Luke. - Czy wy się znacie?