Zelazny Roger - Rycerz Cieni - Rozdział 08

      I tak rozpocząłem przejście. Czarna linia nie reagowała tak samo jak płomienie pod Amberem. Moje stopy opadały jakby na martwy grunt, chociaż czułem szarpnięcia i opór, kiedy je podnosiłem.
      - Merlinie! - zawołał Jurt. - Co mam robić?
      - O co ci chodzi?! - odkrzyknąłem.
      - Jak się stąd wydostać?
      - Wyjdź przez drzwi i zacznij zmieniać cienie. Albo idź za mną przez ten Wzorzec i każ się odesłać, gdzie tylko zechcesz.
      - Słyszałem, że tak blisko Amberu nie jest możliwa przemiana cieni.
      - Może naprawdę jesteśmy za blisko. W takim razie, zanim spróbujesz, oddal się fizycznie.
      Nie przystawałem. Za każdym podniesieniem stopy słyszałem teraz ciche trzaski.
      - Zgubię się w tych jaskiniach.
      - To chodź za mną.
      - Wzorzec mnie zniszczy.
      - Obiecał, że nie.
      Zaśmiał się chrapliwie.
      - I ty mu wierzysz?
      - Nie ma wyboru, jeśli chce, żebym dla niego pracował.
      Dotarłem do pierwszej szczeliny. Szybka konsultacja z Klejnotem pokazała mi, którędy powinna przebiegać linia. Trochę zalękniony zrobiłem pierwszy krok poza widocznym szlakiem. Potem następny. I jeszcze jeden. Chciałem się obejrzeć, gdy w końcu pokonałem przerwę, ale zaczekałem, aż naturalny zakręt trasy odsłoni widok. Zobaczyłem, że ścieżka, po której szedłem, zaczyna lśnić jak na oryginale. Zdawała się absorbować rozproszony blask i zaciemniać sąsiadujący obszar. Jurt stanął w punkcie początkowym.
      Pochwycił mój wzrok.
      - Sam nie wiem, Merlinie - powiedział. - Po prostu nie wiem.
      - Jurt, którego znałem, nie miałby dość odwagi, żeby spróbować - oświadczyłem.
      - Ja też nie mam.
      - Sam wspomniałeś, że nasza matka tego dokonała. Jest szansa, że odziedziczyłeś jej geny. Do diabła, jeśli nie mam racji, wszystko się skończy, zanim cokolwiek zauważysz.
      Zrobiłem kolejny krok. Jurt zaśmiał się ponuro.
      Wreszcie...
      - Niech to diabli - mruknął i postawił stopę na Wzorcu.
      - Hej! Jeszcze żyję! - krzyknął. - Co teraz?
      - Idź - powiedziałem. - Moim śladem. Nie zatrzymuj się. I nie schodź z linii, bo wszelkie ustalenia stracą ważność.
      Minąłem zakręt i straciłem go z oczu. Szedłem dalej. Poczułem ból w prawej kostce - zapewne wynik dzisiejszej wędrówki i wspinaczki. Narastał z każdym krokiem. Jakby coś mnie parzyło... Po chwili nie mogłem już wytrzymać. Czyżbym naderwał ścięgno? Albo...
      Oczywiście. Teraz poczułem smród palonej skóry.
      Sięgnąłem ręką do pochwy w bucie i wyjąłem sztylet z Chaosu. Promieniował żarem. Reagował na bliskość Wzorca. Nie mogłem zatrzymać go przy sobie.
      Zamachnąłem się i rzuciłem sztylet nad Wzorcem w kierunku, w którym patrzyłem, pod ścianę, gdzie tkwiły drzwi. Odruchowo podążyłem za nim wzrokiem i dostrzegłem poruszenie wśród cieni - stał tam jakiś człowiek i przyglądał mi się. Sztylet uderzył o ścianę i upadł na podłogę. Przybysz pochylił się. Podniósł go. Usłyszałem chichot. Wykonał szybki ruch i sztylet poleciał z powrotem w moją stronę.
      Wylądował z przodu, trochę na prawo. Kiedy tylko dotknął Wzorca, pochłonęła go fontanna błękitnego ognia. Trysnęła powyżej mojej głowy i rozlała się z trzaskiem iskier. Drgnąłem i zwolniłem, choć wiedziałem, że nie wyrządzi mi poważniejszej szkody. Nie zatrzymywałem się jednak. Dotarłem do długiego łuku w przedniej części rysunku. Marsz był tu powolny.
      - Trzymaj się linii! - wrzasnąłem do Jurta. - Nie zwracaj uwagi na takie rzeczy.
      - Rozumiem - odparł. - Co to za facet?
      - Nie mam pojęcia.
      Parłem przed siebie. Zbliżyłem się do kręgu płomieni i myślałem, co by powiedziała ty'iga, widząc mnie teraz. Pokonałem kolejny łuk i widziałem teraz sporą część swojej trasy. Błyszczała równomiernie, a Jurt szedł pewnie za mną. Płomienie sięgały mu do kostek. Mnie prawie do kolan. Kątem oka zauważyłem ruch w okolicy, gdzie stał obcy.
      Mężczyzna wysunął się z mrocznej wnęki: powoli, ostrożnie, sunąc wzdłuż ściany. Przynajmniej nie był zainteresowany przejściem Wzorca. Stanął niemal dokładnie naprzeciw początku linii.
      Nie miałem wyboru; musiałem kroczyć po ścieżce, choć po łukach i skrętach straciłem go z oczu. Dotarłem do kolejnej przerwy i czułem, jak rysunek odtwarza się pod stopami. Jednocześnie wydało mi się, że ledwie słyszalnie zabrzmiała muzyka. Światło jasnych obszarów zamigotało w szybszym rytmie, spływając do linii, kreśląc za mną wyraźny, jasny szlak. Od czasu do czasu wykrzykiwałem rady dla Jurta. Był kilka okrążeń za mną, choć droga doprowadzała go niekiedy tak blisko, że moglibyśmy się dotknąć, gdyby był po temu jakiś powód.
      Błękitne ognie sięgały mi teraz do pół uda i włosy stawały dęba. Wszedłem w ciąg luźnych zakrętów. Ponad trzaskami i muzyką, rzuciłem pytanie.
      Co tam słychać, Frakir?
      Nie było odpowiedzi.
      Zawróciłem, wszedłem w region podwyższonego oporu, przekroczyłem go, spojrzałem na ogniste więzienie Coral pośrodku Wzorca. Linia prowadziła dookoła i z wolna w polu widzenia pojawiał się przeciwny koniec sali.
      Obcy czekał. Wysoko podniósł kołnierz płaszcza. Wśród cienia padającego na twarz widziałem błysk odsłoniętych w uśmiechu zębów. Zdziwiłem się, że stoi w obszarze Wzorca - obserwuje moje ruchy i prawdopodobnie czeka na mnie. Dopiero po chwili zrozumiałem, że dotarł w to miejsce przez nie naprawioną jeszcze skazę diagramu.
      - Będziesz musiał zejść mi z drogi! - zawołałem. - Nie mogę się zatrzymać ani pozwolić, żebyś ty mnie zatrzymał!
      Nie drgnął nawet. Przypomniałem sobie, co ojciec opowiadał o walce stoczonej na pierwotnym Wzorcu. Klepnąłem rękojeść Grayswandira.
      - Przechodzę - oznajmiłem.
      Przy kolejnym kroku jeszcze wyżej sięgnęły błękitno-białe płomienie. W ich świetle zobaczyłem jego twarz. To była moja twarz.
      - Nie - jęknąłem.
      - Tak - odpowiedział.
      - Jesteś ostatnim z upiorów Logrusu i masz mnie powstrzymać.
      - Istotnie.
      Postąpiłem jeszcze o krok.
      - A jednak - stwierdziłem - skoro jesteś moją rekonstrukcją z czasu, kiedy przeszedłem Logrus, dlaczego stajesz przeciwko mnie? Ten ja, którym chyba byłem za tamtych dni, nie podjąłby się takiego zadania.
      Jego uśmiech zniknął.
      - W takim sensie nie jestem tobą - rzekł. - Jak rozumiem, jedynym sposobem, by doprowadzić do koniecznego rozstrzygnięcia, była pewnego rodzaju synteza mojej osobowości.
      - Zatem jesteś mną po lobotomii i z rozkazem, żeby mnie zabić.
      - Nie mów tak - poprosił. - W twoich ustach brzmi to jak coś złego, podczas gdy ja postępuję słusznie. Mamy nawet wiele wspólnych wspomnień.
      - Przepuść mnie, a potem porozmawiamy. Sądzę, że Logrus przesadził z tym numerem. Nie chcesz zabijać siebie, i ja też nie mam na to ochoty. Razem mamy szansę w tej rozgrywce, a w Cieniu jest miejsce dla więcej niż jednego Merlina.
      Zwolniłem, ale musiałem zrobić następny krok. Nie mogłem sobie pozwolić, żeby w tym punkcie stracić rozpęd.
      Zacisnął wargi i pokręcił głową.
      - Przykro mi - rzekł. - Zostałem stworzony, aby przeżyć jedną godzinę... chyba że cię zabiję. Jeśli tak, otrzymam w nagrodę twoje życie.
      Dobył miecza.
      - Znam cię lepiej niż podejrzewasz - oznajmiłem. - Nieważne, czy zostałeś przebudowany. I tak nie wierzę, żebyś to zrobił. Co więcej, potrafię może uchylić twój wyrok śmierci. Trochę się nauczyłem o działaniu upiorów.
      Wysunął klingę, podobną do tej, jaką miałem dawno temu. Ostrze prawie mnie dotykało.
      - Przykro mi - powtórzył.
      Sięgnąłem po Grayswandira i odbiłem broń tamtego. Byłbym głupcem, gdybym tego nie zrobił. Nie wiedziałem przecież, co Logrus pozmieniał mu w głowie. Badałem pamięć w poszukiwaniu technik szermierczych, które opanowałem od dnia inicjacji Logrusu.
      Tak. Przypomniała mi o tym zabawa Benedykta z Borelem. Od tamtego czasu wziąłem kilka lekcji fechtunku w stylu włoskim. Pozwalał na szersze, jakby niedbałe zasłony, rekompensowane większym zasięgiem. Grayswandir wysunął się do przodu, odbił klingę i sięgnął dalej. Tamten wygiął przegub do francuskiej kwarty, ale ja już byłem poniżej, z wyciągniętym ramieniem i prostym nadgarstkiem, prawą stopę przesuwając wzdłuż linii do przodu. Równocześnie forta mojego miecza uderzyła ciężko z zewnątrz w fortę tamtego. Natychmiast podciągnąłem lewą stopę, tnąc w poprzek ciała, aż zetknęły się gardy. Pchnąłem w dół.
      Potem wsunąłem lewą dłoń w jego prawy łokieć manewrem, którego nauczył mnie przyjaciel, specjalista od sztuk walki. O ile pamiętam, nazwał to zenponage. Ugiąłem się, nacisnąłem i natychmiast skręciłem biodra w lewo. Stracił równowagę i przewrócił się na lewą stronę. Na to jednak nie mogłem pozwolić. Miałem dziwne przeczucie, że gdy upadnie na Wzorzec, skończy jako pokaz sztucznych ogni. Dlatego pochylałem się za nim jeszcze ze dwadzieścia centymetrów, przeniosłem rękę na jego ramię i pchnąłem tak, że wylądował na obszarze pęknięcia.
      Wtedy usłyszałem krzyk. Jurt zszedł z linii, skoczył do mnie i gdy jego ciało marszczyło się już i płonęło, wbił miecz w mojego bliźniaka. Ogień trysnął z rany. Sobowtór bezskutecznie usiłował się podnieść i runął na ziemię.
      - Nie mów, że nigdy ci nie pomogłem, bracie - szepnął Jurt, przemienił się w wir, wzniósł pod sklepienie i zniknął.
      Nie mogłem dosięgnąć bliźniaka, a po chwili wolałem już nie próbować, gdyż szybko przekształcił się w żywą pochodnię.
      Spojrzał w górę, obserwując spektakularne odejście Jurta. Potem zerknął na mnie i uśmiechnął się ironicznie.
      - Miał rację, wiesz? - rzucił, a potem on także został pochłonięty.
      Przez dłuższą chwilę nie mogłem przezwyciężyć uczucia otępienia. Wreszcie udało mi się i podjąłem rytualny taniec wokół ognia. Przy następnym okrążeniu po obu nie pozostało już ani śladu, choć miecze nadal leżały tam, gdzie upadły - skrzyżowane na mojej ścieżce. Nogą zrzuciłem je z Wzorca i szedłem dalej. Płomienie sięgały mi do pasa.
      Dalej, powrót, jeszcze raz. Od czasu do czasu spoglądałem w Klejnot, by uniknąć błędnych kroków, i po kawałku składałem Wzorzec w całość. Światło spływało do linii, i jeśli nie liczyć ogniska pośrodku, cały schemat coraz bardziej przypominał oryginał, który w domu trzymaliśmy w piwnicy.
      Pierwsza Zasłona sprowadziła bolesne wspomnienia Dworców i Amberu. Drżałem, ale pozostałem obojętny i wszystko minęło. Druga Zasłona zmieszała pamięć i pragnienia z San Francisco. Opanowałem oddech i udawałem, że jestem tylko widzem. Płomienie tańczyły mi wokół ramion. Myśląc o serii półksiężyców, pokonywałem łuk za łukiem, krzywą za odwrotną krzywą. Opór narastał i walczyłem, zlany potem. Ale przeżyłem już takie rzeczy. Wzorzec nie tylko leżał dookoła, ale też istniał wewnątrz mnie.
      Szedłem naprzód, aż osiągnąłem punkt malejących zysków, kiedy mimo większego wysiłku pokonywałem coraz mniejszy dystans. Wciąż miałem przed oczami rozpływającego się Jurta i ginącą w płomieniach własną twarz; i nie miała żadnego znaczenia świadomość, że to Wzorzec przywołuje takie wspomnienia. Nie mogłem o nich zapomnieć, ciągle prąc do przodu.
      Rozejrzałem się szybko, podchodząc do Wielkiego Łuku. Wzorzec został naprawiony. Wszystkie szczeliny połączyłem liniami i jarzył się teraz jak zamrożone fajerwerki na tle nocnego, bezgwiezdnego nieba. Jeszcze krok...
      Poklepałem ciepły Klejnot. Krwawy blask jaśniał teraz mocniej niż poprzednio. Zastanawiałem się, czy trudno będzie odłożyć go na miejsce. Kolejny krok...
      Podniosłem Klejnot i zajrzałem w jego wnętrze. Był tam mój wizerunek, jak pokonuję Wielki Łuk i podążam dalej przez ścianę płomieni, jakby nie stanowiły najmniejszej przeszkody. Potraktowałem tę wizję jako wskazówkę, choć pamiętałem żarty Davida Steinberga, wykorzystywane kiedyś przez Droppę. Miałem nadzieję, że Wzorzec nie ma skłonności do głupich dowcipów.
      Na Łuku płomienie ogarnęły mnie całego. Ciągle zwalniałem, choć coraz więcej siły wkładałem w każdy ruch. Krok po kroku zbliżałem się jednak do Końcowej Zasłony. Czułem, że przemieniam się w przedłużenie czystej woli, kiedy wszystko, czym byłem, ogniskowało się na jednym celu. Jeszcze trochę... Miałem wrażenie, że przygniata mnie ciężka zbroja. Te ostatnie trzy kroki doprowadzały człowieka na skraj rozpaczy.
      Jeszcze...
      Dotarłem do punktu, gdzie ruch był mniej ważny niż wysiłek. Już nie wyniki się liczyły, ale starania. Wola zmieniła się w płomień; moje ciało w dym albo cień...
      I jeszcze...
      Oglądane przez błękitny ogień płomienie wokół Coral stały się srebrzystoszarymi iglicami żaru. Wśród trzasków i szumu znowu usłyszałem muzykę - niską, powolną, wibrującą głęboko, jakby Michael Moore grał na kontrabasie. Starałem się wyczuć rytm, poruszać się zgodnie z nim. Odniosłem wrażenie, że mi się to udało... albo moje poczucie czasu uległo zakłóceniu, gdyż miałem wrażenie, że niemal płynnie wykonuję następne kroki.
      A może Wzorzec uznał, że jest mi winien przysługę, i poluzował na kilka taktów. Nigdy się nie dowiem.
      Minąłem Końcową Zasłonę, dotarłem do ściany płomieni - teraz znowu pomarańczowych - i szedłem dalej. Następny oddech wziąłem już w sercu ognistego kręgu.
      Coral leżała pośrodku Wzorca. Wyglądała tak jak ostatnio, kiedy ją widziałem: w koszuli barwy miedzi i ciemnozielonych spodniach. Tyle że zdawała się spać, rozciągnięta na ciężkim, brązowym płaszczu. Przyklęknąłem obok i położyłem jej dłoń na ramieniu. Nie drgnęła. Odgarnąłem jej z policzka rudawy kosmyk włosów i pogłaskałem po twarzy.
      - Coral? - rzuciłem.
      Żadnej reakcji.
      Chwyciłem ją za ramię i potrząsnąłem lekko.
      - Coral!
      Westchnęła głęboko, ale się nie obudziła.
      Potrząsnąłem nią mocniej.
      - Zbudź się, Coral.
      Chwyciłem ją pod ręce i uniosłem do pozycji półsiedzącej. Nie otwierała oczu. Najwyraźniej była pod działaniem jakiegoś zaklęcia. Środek Wzorca nie jest najlepszym miejscem dla wzywania Znaku Logrusu, jeżeli ktoś nie ma ochoty na całopalenie. Dlatego wypróbowałem bajkowy sposób: pochyliłem się i pocałowałem ją. Wymruczała coś niewyraźnie i uchyliła powieki. Ale nie oprzytomniała. Spróbowałem znowu. Ten sam rezultat.
      - Niech to szlag! - burknąłem.
      Potrzebowałem miejsca, żeby rozplątać takie zaklęcie, dostępu do pewnych niezbędnych w moim fachu narzędzi, i możliwości bezkarnego przyzywania źródła moich mocy.
      Podniosłem ją wyżej i rozkazałem Wzorcowi, żeby przeniósł nas do moich pokojów w Amberze. Opanowana przez ty'igę siostra Coral leżała tam, również pogrążona w magicznym transie. Był dziełem mojego brata, który chciał mnie przed nią ochronić.
      - Zabierz nas do domu - powiedziałem głośno, dla dodania słowom wagi.
      Nic się nie stało.
      Zastosowałem silną wizualizację wspartą potężnym myślowym rozkazem.
      Nadal nic.
      Delikatnie ułożyłem Coral, wstałem i przez obszar płomieni spojrzałem na Wzorzec.
      - Posłuchaj - rzekłem. - Przed chwilą wyświadczyłem ci wielką przysługę, wiążącą się z poważnym wysiłkiem i wcale niemałym ryzykiem. A teraz chcę się stąd wynieść i wziąć ze sobą tę damę. Czy zechcesz uprzejmie nas przerzucić?
      Płomienie przygasły, zniknęły na kilka sekund. W przyćmionym świetle zauważyłem, że Klejnot pulsuje jak lampka kontrolna na automatycznej sekretarce. Uniosłem go i spojrzałem.
      Z pewnością nie oczekiwałem krótkometrażówki dla dorosłych, ale właśnie to mi pokazał.
      - Odbieram chyba niewłaściwy kanał - stwierdziłem. - Jeśli masz dla mnie wiadomość, to proszę. Jeśli nie, chcę wracać do domu.
      Nic się nie zmieniło. Tyle że dostrzegłem silne podobieństwo między dwoma postaciami w Klejnocie a Coral i mną. Robiły to na płaszczu rozpostartym w miejscu, które wyglądało jak środek Wzorca, flagrante ad infinitum... Przypominało to bardziej pikantną wersję starego rysunku na pudełkach soli... gdyby spojrzeli do wnętrza Klejnotu, który ten facet miał na szyi, i zobaczyli...
      - Dość! - wrzasnąłem. - Pieprzysz bez sensu! Chcesz tantryjskiego rytuału, to przyślę ci zawodowców! Ta dama nawet nie jest przytomna...
      Klejnot błysnął znowu tak intensywnie, że zabolały mnie oczy. Wypuściłem go. Potem schyliłem się, chwyciłem Coral i wstałem.
      - Nie mam pojęcia, czy ktokolwiek przechodził cię w odwrotną stronę - powiedziałem. - Ale nie wiem, czemu nie miałoby się to udać.
      Zrobiłem krok w stronę Końcowej Zasłony i natychmiast wyrosła przede mną ściana ognia. Potknąłem się odskakując, przewróciłem na rozłożony płaszcz. Przycisnąłem do siebie Coral, żeby nie runęła w płomienie. Upadła na mnie. Wydawała się niemal rozbudzona...
      Objęła mnie za szyję i otarła się o mój policzek. Była teraz raczej senna niż uśpiona. Przyciskałem ją mocno i myślałem.
      - Coral! - spróbowałem jeszcze raz.
      - Mmm - odpowiedziała.
      - Wygląda na to, że musimy się tu kochać, żeby się wydostać.
      - Myślałam, że już nigdy nie poprosisz - wymruczała, nie otwierając oczu.
      Sytuacja przestała więc przypominać nekrofilię, powiedziałem sobie, odwracając nas oboje na bok, żeby się dostać do tych miedzianych guzików. Mruczała jeszcze trochę, kiedy brałem się do rzeczy, ale jakoś nie przerodziło się to w konwersację. Za to jej ciało nie pozostało nieczułe na moją atencję i sytuacja szybko nabrała wszelkich typowych cech, zbyt pospolitych, by zainteresowały osoby o wyrafinowanym smaku. Dość ciekawy sposób przełamania czaru. Może jednak Wzorzec ma poczucie humoru. Nie wiem.
      Ognie zgasły w tej samej chwili, kiedy zgasły ognie, jeśli można tak to określić. Coral otworzyła w końcu oczy.
      - Problem kręgu płomieni mamy chyba rozwiązany - oznajmiłem.
      - Kiedy to przestało być snem? - zapytała.
      - Dobre pytanie - uznałem. - I tylko ty możesz na nie odpowiedzieć.
      - Uratowałeś mnie przed czymś?
      - To chyba najprostsze wyjaśnienie - stwierdziłem. Coral odsunęła się nieco i rozejrzała po sali. - Widzisz, do czego się doprowadziłaś, prosząc Wzorzec, żeby posłał cię tam, gdzie powinnaś się znaleźć?
      - Przerżnęłam - mruknęła.
      - Dokładnie.
      Odsunęliśmy się od siebie. Poprawiliśmy ubrania.
      - To dobry sposób, żeby się lepiej poznać... - zacząłem, gdy jaskinia zadrżała od potężnego wstrząsu. - Mają tu fatalny rozkład czasu - zauważyłem. Grunt kołysał się pod nami. Objęliśmy się, jeśli nie dla pomocy, to przynajmniej dla pociechy.
      Wszystko minęło w jednej chwili, a Wzorzec rozbłysnął nagle o wiele jaśniej niż kiedykolwiek przedtem. Potrząsnąłem głową. Przetarłem oczy. Coś tu się nie zgadzało, chociaż miałem wrażenie, że jest dokładnie takie, jak być powinno. I wtedy ciężkie, okute drzwi otworzyły się... do środka! Zrozumiałem, że wróciliśmy do Amberu... prawdziwego Amberu. Mój lśniący szlak nadal dobiegał do progu, ale gasł szybko. Stała na nim drobna postać. Nim zdążyłem choćby zerknąć w mrok korytarza, poczułem znajomą dezorientację i znaleźliśmy się w mojej sypialni.
      - Nayda! - zawołała Coral, widząc leżącą na łóżku postać.
      - Niezupełnie - wyjaśniłem. - To znaczy owszem, to jej ciało. Ale duch, który nim włada, należy do całkiem innego typu.
      - Nie rozumiem.
      Myślałem o tej osobie, która zamierzała wedrzeć się na teren Wzorca. Byłem też masą obolałych mięśni, rozedrganych nerwów i najrozmaitszych trujących wydzielin zmęczenia. Na stoliku wciąż stała butelka, którą otworzyłem dla Jasry... jak dawno temu? Znalazłem dwie czyste szklanki. Nalałem. Podałem jedną Coral.
      - Jakiś czas temu twoja siostra ciężko chorowała. Prawda?
      - Tak - potwierdziła. Wypiłem spory łyk.
      - Była bliska śmierci. W tym okresie jej ciało opanował duch ty'igi. To rodzaj demona. Naydzie nie było już potrzebne.
      - Co to ma znaczyć?
      - Jak zrozumiałem, Nayda wtedy umarła. Carol spojrzała mi w oczy. Nie znalazła tego, czego szukała, więc tylko napiła się wina.
      - Wiedziałam, że coś jest nie w porządku - stwierdziła. - Od tej choroby nie była naprawdę sobą.
      - Zrobiła się złośliwa? Podstępna?
      - Nie, o wiele milsza. Przedtem Nayda zawsze była wredna.
      - Nie żyłyście w zgodzie?
      - Nie. Dopiero od niedawna. Ona nie cierpi, prawda?
      - Nie, po prostu śpi. Jest w mocy zaklęcia.
      - Dlaczego jej nie uwolnisz? Nie wygląda groźnie.
      - W tej chwili chyba nie jest groźna. A nawet przeciwnie - odparłem. - I uwolnię ją wkrótce. Ale mój brat Mandor musi cofnąć czar. To jego zaklęcie.
      - Mandor? Chyba nie znam zbyt dobrze ciebie ani twojej rodziny.
      - Nie - przyznałem. - I vice versa. Posłuchaj, nie wiem nawet, jaki dziś dzień. - Przeszedłem przez pokój do okna. Trwał dzień. Jednak chmury kryły niebo i nie wiedziałem, która godzina. - Jest pewna sprawa, którą powinnaś załatwić natychmiast. Idź do ojca i powiedz mu, że nic ci się nie stało. Wytłumacz, że zabłądziłaś w jaskiniach czy źle skręciłaś w Galerii Luster i znalazłaś się na innej płaszczyźnie istnienia, albo coś innego. Cokolwiek. Żeby uniknąć incydentu dyplomatycznego. Zgoda?
      Dopiła wino i kiwnęła głową. Potem spojrzała na mnie, zarumieniła się i odwróciła wzrok.
      - Spotkamy się jeszcze, zanim wyjadę?
      Poklepałem ją po ramieniu; nie umiałem właściwie określić swoich uczuć. A potem zrozumiałem, że to nie wystarczy, i przytuliłem ją.
      - Wiesz, że tak - szepnąłem, gładząc jej włosy.
      - Dziękuję, że oprowadziłeś mnie po mieście.
      - Musimy znowu się kiedyś wybrać. Jak tylko trochę spadnie tempo.
      - Aha.
      Odprowadziłem ją do drzwi.
      - Chcę jak najszybciej znowu cię zobaczyć - powiedziała.
      - Padam z nóg. - Otworzyłem drzwi. - Przeszedłem piekło.
      Dotknęła mojego policzka.
      - Biedny Merlin - szepnęła. - Śpij mocno.
      Wypiłem resztę wina i sięgnąłem po Atuty. Miałem ochotę właśnie na to, co mi poradziła, ale pierwszeństwo miały pewne pilne sprawy. Wyszukałem kartę Ghostwheela, wyjąłem ją i spojrzałem.
      Niemal natychmiast, po ledwie dostrzegalnym spadku
      temperatury i sformowaniu najlżejszego pragnienia z mojej strony, pojawił się Ghost - czerwone koło wirujące w powietrzu.
      - Cześć, tatku - powiedział. - Zastanawiałem się, gdzie się podziałeś. Zniknąłeś, kiedy wróciłem do jaskini. Nie mogłem cię znaleźć żadną z moich procedur indeksowania cieni. Nie przyszło mi nawet do głowy, że zwyczajnie wróciłeś do domu. Ja...
      - Później - przerwałem. - Nie mam czasu. Przerzuć mnie szybko na dół, do komory Wzorca.
      - Lepiej będzie, jeśli najpierw ci o czymś powiem.
      - O czym?
      - Ta moc, która podążała za tobą do Twierdzy... przed którą ukryłem cię w jaskini...
      - Tak?
      - To sam Wzorzec cię szukał.
      - Domyśliłem się tego - odparłem. - Później. Spotkaliśmy się i mniej więcej doszliśmy do porozumienia. A teraz przerzuć mnie na dół. To ważne.
      - Tato, ja się go boję.
      - W takim razie zostaw mnie najbliżej, jak się odważysz. Potem znikaj. Muszę coś sprawdzić.
      - Dobrze. Chodź tędy.
      Zrobiłem jeden krok. Ghost wzniósł się, odwrócił o dziewięćdziesiąt stopni w moją stronę i opadł szybko. Przesunął się przez moją głowę, ramiona, tors, wreszcie zniknął pod stopami. Zgasły światła, więc natychmiast przywołałem logrusowe widzenie... I przekonałem się, że stoję w korytarzu prowadzącym do ciężkich drzwi komory Wzorca.
      - Ghost? - rzuciłem cicho.
      Nie było odpowiedzi.
      Minąłem zakręt, podszedłem do drzwi i pchnąłem. Wciąż były otwarte i ustąpiły pod naciskiem. Frakir zacisnęła się na przegubie.
      Frakir?
      Z tej strony również nie nadeszła odpowiedź.
      Straciłaś głos, panienko?
      Dwa razy ścisnęła mi rękę. Pogłaskałem ją.
      Drzwi otworzyły się i byłem pewien, że Wzorzec świeci jaśniej. Szybko przestałem o tym myśleć. Pośrodku, odwrócona do mnie plecami, stała ciemnowłosa kobieta. Wznosiła ramiona. Wykrzyknąłem niemal imię, na które - moim zdaniem - mogłaby zareagować. Zniknęła jednak, nim zareagowały moje struny głosowe. Oparłem się o ścianę.
      - Naprawdę czuję się wykorzystany - powiedziałem głośno. - Nadstawiam dla ciebie karku, kilka razy narażam życie, zaspokajam twój metafizyczny voyeurism, a ty wykopujesz mnie, jak tylko dostajesz to, na czym ci zależy: trochę jaśniejszy blask. Domyślam się, że bogowie, moce albo czym tam jesteś, nie muszą nawet mówić „dziękuję", „przykro mi" albo „idź do diabła", kiedy już kogoś wykorzystają. A najwyraźniej nie odczuwasz potrzeby usprawiedliwienia się przede mną. Nie jestem dziecinnym wózkiem. Nie lubię, kiedy ty i Logrus popychacie mnie dookoła w tej waszej rozgrywce. Co byś powiedział, gdybym rozciął sobie żyłę i pochlapał cię krwią?
      Natychmiast energia spłynęła na bliższy koniec Wzorca. Z głuchym szumem wyrosła przede mną wieża błękitnego ognia, poszerzyła się i nabrała rysów gigantycznej, nieludzkiej piękności nieokreślonej płci. Musiałem osłonić oczy.
      - Nie rozumiesz - rozległ się głos modulowanego ryku płomieni.
      - Wiem. Dlatego tu przyszedłem.
      - Twoje wysiłki zostały docenione.
      - Miło to słyszeć.
      - Nie dało się w inny sposób przeprowadzić tej sprawy.
      - No tak... A jesteś zadowolony z jej załatwienia?
      - Tak.
      - No to nie ma za co dziękować.
      - Jesteś zuchwały, Merlinie.
      - W tej chwili czuję się tak, że nic mnie już nie przestraszy. Jestem za bardzo zmęczony. Nie obchodzi mnie, co ze mną zrobisz. Zszedłem tu na dół, żeby ci powiedzieć, że jesteś mi winien wielką przysługę. To wszystko.
      Odwróciłem się tyłem.
      - Nawet Oberon nie ośmielał się tak do mnie przemawiać - stwierdził.
      Wzruszyłem ramionami i zrobiłem krok w stronę drzwi. Kiedy stopa dotknęła ziemi, byłem już w swoim pokoju.
      Wzruszyłem ramionami po raz drugi, podszedłem do umywalki i ochlapałem twarz wodą.
      - Wszystko w porządku, tato? Świetlisty krąg okalał miednicę. Po chwili wzleciał w powietrze i podążał za mną przez pokój.
      - W porządku - potwierdziłem. - A u ciebie?
      - Świetnie. Zignorował mnie zupełnie.
      - Domyślasz się jego zamiarów? - spytałem.
      - Wydaje mi się, że walczy z Logrusem o władzę nad Cieniem. I właśnie wygrał rundę. Cokolwiek się stało, wyraźnie go wzmocniło. Miałeś w tym swój udział, prawda?
      - Prawda.
      - Gdzie byłeś, kiedy opuściłeś tę grotę, do której cię przeniosłem?
      - Czy znasz krainę leżącą pomiędzy cieniami?
      - Pomiędzy? Nie. To przecież bez sensu.
      - Trudno. Ale tam właśnie byłem.
      - A jak się tam dostałeś?
      - Nie wiem. Ale sądzę, że nie bez trudności. Czy Mandorowi i Jasrze nic się nie stało?
      - Nic, kiedy ostatnio sprawdzałem.
      - Co z Lukiem?
      - Nie miałem powodów, żeby go szukać. Chcesz, żebym się tym zajął?
      - Nie teraz. Chciałbym, żebyś poszedł na górę i zajrzał do królewskich apartamentów. Dowiedz się, czy ktoś tam jest w tej chwili. A jeśli tak, to kto. Sprawdź też kominek w sypialni. Zobacz, czy luźny kamień, wyjęty po jego prawej stronie, został wstawiony na miejsce, czy nadal leży koło paleniska.
      Zniknął, a ja zacząłem krążyć po pokoju. Bałem się usiąść albo położyć. Miałem przeczucie, że zasnę wtedy natychmiast i trudno będzie mnie obudzić. Na szczęście Ghost zmaterializował się, zanim zaliczyłem dłuższy dystans.
      - Królowa... Vialle... jest u siebie - oznajmił. - W swoim gabinecie. Kamień wstawiony na miejsce, a w korytarzu jakiś karzeł stuka do wszystkich drzwi.
      - Niech to diabli - zakląłem. - Wiedzą, że zaginął. Karzeł?
      - Karzeł.
      Westchnąłem.
      - Chyba lepiej zajrzę na górę, oddam Klejnot i spróbuję wytłumaczyć, co zaszło. Jeśli Vialle spodoba się moja historia, może zapomni poinformować o wszystkim Randoma.
      - Przeniosę cię tam.
      - Nie, to by było niepolityczne. I niegrzeczne. Tym razem lepiej zapukać do drzwi i poczekać na zaproszenie.
      - Skąd ludzie wiedzą, kiedy należy pukać, a kiedy po prostu wchodzić?
      - Ogólna zasada mówi, że kiedy jest zamknięte, trzeba pukać.
      - Tak jak ten karzeł?
      Z korytarza dobiegło ciche stukanie.
      - On tak po prostu idzie i wali do wszystkich drzwi, bez różnicy? - spytałem.
      - Wiesz, sprawdza je kolejno, więc nie jestem pewien, czy można to określić jako „bez różnicy". Jak dotąd, wszystkie drzwi, do których zapukał, prowadziły do pustych pokojów. Za mniej więcej minutę powinien dotrzeć do twoich.
      Podszedłem do drzwi, przekręciłem klucz, otworzyłem i wyjrzałem na korytarz.
      Rzeczywiście, był tam jakiś niski człowieczek. Zauważył mnie i zęby błysnęły mu w gęstwinie brody, gdy się uśmiechnął. Ruszył w moją stronę.
      Szybko stało się jasne, że jest garbaty.
      - Boże wielki! - zawołałem. - Jesteś Dworkinem, zgadza się? Prawdziwym Dworkinem?
      - Tak sądzę - odparł dość miłym głosem. - I mam nadzieję, że widzę przed sobą Merlina, syna Corwina.
      - Istotnie - potwierdziłem. - To niezwykła radość, i spotyka mnie w niezwykłej chwili.
      - To nie jest towarzyska wizyta - oświadczył. Uścisnął mi rękę i ramię. - Aha! Więc tutaj mieszkasz.
      - Tak. Może wejdziesz do środka?
      - Dziękuję.
      Ghost wykonał manewr muchy na ścianie, zmalał do półtora centymetra średnicy i zajął pozycję na garderobie, udając zabłąkanego słonecznego zajączka. Dworkin rozejrzał się szybko w saloniku, zerknął do sypialni i przez chwilę obserwował Naydę.
      - Nie należy budzić demona - wymruczał.
      Dotknął Klejnotu, kiedy wracając przechodził koło mnie, ze zrozumieniem pokiwał głową i opadł na fotel, na którym ja bałem się zasnąć.
      - Może szklaneczkę wina? - zaproponowałem.
      - Nie, dziękuję. - Pokręcił głową. - To pewnie ty naprawiłeś najbliższy Pęknięty Wzorzec w Cieniu.
      - Tak, to ja.
      - Dlaczego to zrobiłeś?
      - W tej kwestii nie miałem wielkiego wyboru.
      - Lepiej opowiedz mi o wszystkim. - Starzec skubnął swą splątaną, nierówną brodę. Włosy miał długie i im także przydałoby się strzyżenie. Mimo to w jego wzroku i słowach nie dostrzegłem żadnych objawów szaleństwa.
      - Nie jest to prosta historia. Muszę się napić kawy, jeśli mam ją dokończyć i nie zasnąć przy tym - oświadczyłem.
      Rozłożył dłonie i między nami stanął niewielki stolik nakryty białym obrusem, na nim dwie filiżanki i parujący srebrzysty dzbanek obok grubej świecy. Była też taca z ciasteczkami. Nie zdołałbym sprowadzić tego wszystkiego tak prędko. Nie jestem pewien, czy Mandor by potrafił.
      - W takim razie będę ci towarzyszył - rzekł Dworkin.
      Westchnąłem i nalałem do filiżanek. Uniosłem Klejnot Wszechmocy.
      - Może lepiej zwrócę go, zanim zacznę opowiadać - powiedziałem. - W ten sposób zaoszczędzę sobie kłopotów.
      Wstałem, ale on pokręcił głową.
      - Nie rób tego - ostrzegł. - Prawdopodobnie umrzesz, jeśli zdejmiesz go teraz.
      Usiadłem.
      - Cukier? Śmietanka? - zapytałem.



Strona główna     Indeks