Budziłem się powoli. Dryfowałem po znajomym błękicie jeziora przedbytu. A tak, byłem tutaj, ponieważ... po prostu byłem, jak mówi piosenka. Odwróciłem się w śpiworze na drugi bok, podciągnąłem kolana do piersi i zasnąłem znowu.
      Kiedy obudziłem się następnym razem i rozejrzałem szybko, świat nadal był całkiem niebieski. Świetnie. Wiele jest mądrości w powiedzeniu, że co sprawdzone, to pewne. A potem przypomniałem sobie, że lada chwila może przybyć Luke, by mnie zabić. Palce zacisnęły się odruchowo na rękojeści miecza leżącego tuż obok. Nasłuchiwałem, czy ktoś się nie zbliża.
      Czy kolejny dzień spędzę odłupując kamyki ze ścian mojej kryształowej groty? A może Jasra znowu spróbuje mnie zabić?
      Znowu?
      Coś się tu nie zgadzało. Zdarzyło się mnóstwo spraw, dotyczących Jurta, Coral, Luke'a i Mandora, nawet Julii. Czy wszystko to było snem?
      Chwilowa panika ogarnęła mnie i zniknęła natychmiast. Zabłąkany rozsądek powrócił, niosąc resztę wspomnień. Ziewnąłem, i znowu wszystko było w porządku.
      Przeciągnąłem się. Usiadłem. Przetarłem oczy.
      Tak, wróciłem do kryształowej groty. Nie, nie było snem to, co zaszło, odkąd Luke mnie tu uwięził. Znalazłem się tu z własnego wyboru, ponieważ (a) całonocny sen w tym strumieniu czasu odpowiadał krótkiej chwili w Amberze, (b) nikt nie mógł mi tu przeszkadzać atutowymi wezwaniami, i (c) możliwe, że nawet Wzorzec i Logrus nie potrafią mnie tu wyśledzić.
      Odgarnąłem włosy, wstałem i ruszyłem do latryny. Miałem dobry pomysł, gdy kazałem Ghostowi przenieść się tutaj po rozmowie z Dworkinem. Byłem pewien, że przespałem jakieś dwanaście godzin - głęboki, spokojny sen w najlepszym gatunku. Wypiłem butelkę wody. Drugą opłukałem twarz.
      Później, kiedy już się ubrałem i schowałem pościel w magazynie, przeszedłem do komory wejściowej i stanąłem pod otworem w sklepieniu. Widoczne tam niebo było czyste. Wciąż brzmiały mi w uszach słowa Luke'a z tego dnia, kiedy wsadził mnie tutaj i poinformował, że jesteśmy spokrewnieni.
      Wyjąłem spod koszuli Klejnot Wszechmocy, uniosłem wysoko i spojrzałem pod światło w głębiny. Tym razem żadnych instrukcji.
      I bardzo dobrze. Nie miałem ochoty na dwukierunkowy przekaz danych.
      Wciąż patrząc w Klejnot, usiadłem wygodnie ze skrzyżowanymi nogami. Pora to zrobić i mieć za sobą, skoro czułem się teraz wypoczęty i dość rześki. Zgodnie z radą Dworkina, poszukałem Wzorca w tym czerwonym jeziorze.
      Po chwili zaczął nabierać kształtów. Nie wyglądał, jakbym go wizualizował, ale też nie przeprowadzałem ćwiczeń z wizualizacji. Patrzyłem, jak struktura staje się coraz wyraźniejsza. Nie pojawiła się nagle, ale sprawiała wrażenie, że istniała tam przez cały czas, a moje oczy dopiero teraz się uczyły, jak widzieć ją we właściwy sposób. Zresztą pewnie tak było.
      Odetchnąłem głęboko. Potem jeszcze raz. I zacząłem starannie badać rysunek. Nie mogłem sobie przypomnieć, co ojciec opowiadał o dostrajaniu do Klejnotu. Kiedy wspomniałem o tym Dworkinowi, kazał się nie przejmować. Miałem tylko odnaleźć w krysztale trójwymiarową wersję Wzorca, poszukać punktu startowego i ruszyć wzdłuż linii. Kiedy zażądałem szczegółów, roześmiał się tylko i powiedział, żebym się nie martwił.
      No dobrze.
      Powoli obracałem, przybliżałem wizerunek Wzorca. Wysoko po prawej zjawiła się mała szczelina. Przyjrzałem się jej uważnie, a ona jakby ruszyła w moją stronę.
      Dotarłem tam i wszedłem do wnętrza. To było niezwykłe przeżycie, podobne do jazdy roller coasterem: podążać za liniami Wzorca w krysztale. Szedłem, gdzie mnie prowadziły; czasem czułem mdłości i zawrót głowy, czasem całą siłą woli napierałem na rubinowe bariery, aż ustępowały. Wspinałem się, spadałem, przewracałem albo parłem do przodu. Utraciłem niemal świadomość ciała, ręki wysoko trzymającej łańcuch. Wiedziałem tylko, że spływam potem, który z pewną regularnością kłuje mnie w oczy.
      Nie miałem pojęcia, ile czasu trwał proces mojego zestrojenia z Klejnotem Wszechmocy, wyższą oktawą Wzorca. Dworkin wierzył, że nadepnąłem Wzorcowi na odcisk, ale nie tylko dlatego chce mojej śmierci po wypełnieniu niesamowitej misji i naprawie najbliższego z Pękniętych Wzorców. Ale Dworkin odmówił wyjaśnień. Uznał, że wiedza o przyczynach może wpłynąć na możliwy przyszły wybór, którego powinienem dokonać bez żadnych obciążeń. Wszystko to brzmiało dla mnie jak bełkot, tyle że cała reszta jego wypowiedzi wydała mi się absolutnie rozsądna - w przeciwieństwie do tego, co głosiły legendy i plotki.
      Mój umysł pikował i wznosił się w fali czerwieni, tworzącej wnętrze Klejnotu. Fragmenty Wzorca, które już pokonałem i które jeszcze mnie czekały, pływały dookoła, migocząc jak błyskawice. Miałem uczucie, że za moment umysł rozpadnie się po zderzeniu z niewidzialną Zasłoną. Nie panowałem już nad swoimi ruchami; przyspieszałem. Wiedziałem, że nie mogę się cofnąć, póki nie dojdę do końca.
      Dworkin uznał, że Wzorzec nie mógł mnie skrzywdzić podczas naszej kłótni, kiedy wróciłem sprawdzić, co to za postać wcześniej zauważyłem. Twierdził, że to dzięki Klejnotowi na szyi. Nie mogłem jednak nosić go zbyt długo, gdyż to także mogło się okazać śmiertelne. Zdecydował, że zanim go oddam, muszę się dostroić - jak mój ojciec i Random. Później będę nosił w sobie obraz wyższego rzędu, co nie gorzej od samego Klejnotu powinno spełniać funkcje obronne wobec Wzorca. Trudno się spierać z człowiekiem, który podobno z pomocą Klejnotu sam stworzył Wzorzec. Dlatego się zgodziłem. Byłem jednak zbyt zmęczony, by próbować tego od razu. Kazałem więc Ghostowi przenieść mnie do mojej kryształowej groty, mojego sanktuarium, żeby najpierw odpocząć.
      A teraz... teraz płynąłem. Wirowałem. Od czasu do czasu zatrzymywałem się. Odpowiedniki Zasłon w Klejnocie nie były łatwiejsze do pokonania tylko dlatego, że zostawiłem za sobą ciało. Każde takie przejście wyczerpywało, jakbym przebiegł milę w czasie olimpijskim. Na jednym poziomie wiedziałem, że nie poruszam się i trzymam Klejnot, w którego wnętrzu dokonuję inicjacji. Na innym jednak czułem, jak wali mi serce. A na jeszcze następnym wspominałem fragmenty gościnnego wykładu z antropologii, jaki wiele lat temu wygłosiła na moim roku Joan Halifax. Ośrodek, w jakim się poruszałem, kłębił się niczym gejzer Merlot 1985 w kielichu... Kto tamtej nocy siedział przy stoliku naprzeciw mnie? Nieważne. Dalej, w dół i dookoła. Wzbierała fala jasnej krwi. Przesłanie wpisywało się w mojego ducha. Na początku było słowo, którego nie umiałem odczytać... Jaśniej, jaśniej. Szybciej, szybciej. Jeśli zderzę się ze ścianą rubinu, zostanie po mnie tylko mokra plama. Dalej, Schopenhauerze, do ostatecznej rozgrywki woli. Stulecie czy dwa nadeszły i minęły; i nagle otworzyła się droga. Przelałem się naprzód, do światła eksplodującej gwiazdy. Czerwień, czerwień, czerwień, pchająca mnie dalej, wciąż dalej, jak moją łódkę, Gwiezdną Strzałę, niesioną wichrem, rosnącą w oczach, wracającą do domu...
      Padłem. Wprawdzie nie straciłem przytomności, ale też nie zachowałem normalnego stanu umysłu. Zapadłem w rodzaj półsnu, z którego w dowolnie wybranej chwili mogłem przejść w jedną lub drugą stronę. Ale dlaczego? Rzadko kiedy odczuwam tak wielką euforię. Czułem, że na nią zasłużyłem, więc dryfowałem tam przez długi, bardzo długi czas.
      Wreszcie opadła poniżej poziomu wartego zaangażowania. Wstałem, zatoczyłem się, oparłem o ścianę i ruszyłem do spiżarni, żeby napić się jeszcze wody. Byłem przeraźliwie głodny, ale jakoś nie miałem ochoty na puszki i mrożonki. Zwłaszcza że świeże produkty nie były aż tak trudne do zdobycia.
      Ruszyłem z powrotem przez znajome komory. A więc zastosowałem się do rady Dworkina. Szkoda, że odwróciłem się do niego plecami, zanim pomyślałem o długiej liście pytań, które chciałem mu zadać. Kiedy odwróciłem się znowu, już go nie było.
      Wspiąłem się na drabinę i stanąłem na szczycie błękitnego wzniesienia, gdzie znajdowało się jedyne znane mi wejście. Panował rześki, czysty wiosenny poranek i tylko na wschodzie widziałem kilka małych obłoczków. Dla samej rozkoszy oddychania wciągnąłem powietrze. Pochyliłem się i przesunąłem niebieski głaz, żeby zakryć otwór. Gdybym znów przybył szukać tu schronienia, nie chciałbym, żeby zaskoczył mnie jakiś drapieżnik.
      Zdjąłem Klejnot Wszechmocy i zawiesiłem go na wypukłości głazu. Potem odszedłem na jakieś dziesięć kroków.
      - Cześć, tato.
      Ghostwheel był złocistym krążkiem szybującym od zachodu.
      - Dzień dobry, Ghost.
      - Dlaczego porzuciłeś ten przedmiot? To jedno z najpotężniejszych narzędzi, jakie dotąd widziałem.
      - Nie porzuciłem, ale zamierzam przywołać Znak Logrusu i nie sądzę, żeby odpowiadało mu takie towarzystwo. Niepokoję się nawet, jak Logrus mnie potraktuje, skoro dostroiłem się do Wzorca wyższego rzędu.
      - Może lepiej pójdę sobie teraz, a później sprawdzę, co u ciebie?
      - Nie oddalaj się - rzuciłem. - Może zdołasz wyciągnąć mnie z kłopotów, gdyby sprawy źle się potoczyły.
      Wezwałem Znak Logrusu. Przybył i zawisł przede mną, i nic się nie stało. Przerzuciłem cząstkę świadomości na ścianę głazu, do Klejnotu. Poprzez niego mogłem spojrzeć na Logrus z innej perspektywy. Niesamowite. I bezbolesne.
      Skupiłem się znowu we wnętrzu swojej czaszki, wsunąłem ramiona w gałęzie Logrusu, sięgnąłem...
      Po niecałej minucie miałem już talerz racuszków, do tego parówki, kubek kawy i szklankę soku pomarańczowego.
      - Mogłem ci to przynieść szybciej - zauważył Ghost.
      - Jestem tego pewien - odparłem. - Ale musiałem sprawdzić systemy.
      Przy jedzeniu próbowałem ustalić listę priorytetów. Kiedy skończyłem, odesłałem talerze do miejsca ich pochodzenia, zdjąłem Klejnot, zawiesiłem go sobie na szyi i wstałem.
      - No dobra, Ghost! - zawołałem. - Pora wracać do Amberu.
      Rozszerzył się, otworzył i obniżył tak, że stałem teraz przed złotym łukiem. Zrobiłem krok naprzód...
      ...do swojego pokoju.
      - Dzięki - rzuciłem.
      - De nada, tato. Posłuchaj, mam pytanie. Kiedy sprowadzałeś śniadanie, czy w zachowaniu Znaku Logrusu zauważyłeś coś niezwykłego?
      - O co ci chodzi? - spytałem, podchodząc do umywalki.
      - Zacznijmy od wrażeń fizycznych. Czy nie wydał ci się... lepki?
      - Dziwnie to określiłeś... Ale rzeczywiście, rozłączenie trwało chyba odrobinę dłużej niż zwykle. Dlaczego pytasz?
      - Mam pewien pomysł... Znasz magię Wzorca?
      - Tak, ale jestem lepszy w wersji Logrusu.
      - Mógłbyś w wolnej chwili spróbować obu rodzajów i porównać?
      - Po co?
      - Zaczynam mieć przeczucia. Powiem ci, jak tylko sprawdzę. I zniknął.
      - Cholera - mruknąłem.
      Umyłem twarz.
      Kiedy wyjrzałem przez okno, za szybą przeleciało kilka śnieżnych płatków. Z szuflady biurka wyjąłem klucz. Było kilka spraw, które wolałem załatwić natychmiast.
      Wyszedłem na korytarz. Zdążyłem zrobić ledwie kilka kroków, gdy usłyszałem ten dźwięk. Przystanąłem i nasłuchiwałem. Po chwili ruszyłem dalej, obok schodów, a dźwięk narastał z każdą chwilą. Zanim dotarłem do drugiego korytarza prowadzącego do biblioteki, wiedziałem już, że wrócił Random. Nikt inny nie potrafiłby tak bębnić... a gdyby nawet, nie ośmieliłby się użyć królewskiej perkusji.
      Minąłem półotwarte drzwi i skręciłem za róg. W pierwszym odruchu chciałem wejść, oddać mu Klejnot Wszechmocy i spróbować wytłumaczyć, co zaszło. A potem przypomniałem sobie, co mówiła kiedyś Flora: że wszystko, co uczciwe, szczere i otwarte, tutaj sprowadza kłopoty. Nie chciałbym wierzyć, że wyraziła ogólną zasadę. Natomiast ta szczególna sytuacja wymagałaby długich wyjaśnień, a ja musiałem dopilnować innych spraw. Zresztą, może w rezultacie otrzymałbym zakaz zajmowania się niektórymi z nich.
      Szedłem dalej, do drzwi jadalni. Zajrzałem szybko i przekonałem się, że jest pusta. Dobrze. W środku, po prawej stronie - o ile dobrze pamiętałem - była ruchoma płyta, zasłaniająca wnękę w murze. Znajdowały się tam szczeble czy klamry, po których dojdę do ukrytego wejścia na balkon biblioteki. Mogłem także zejść w dół, do spiralnych schodów i - jeśli pamięć mnie nie zawodziła - dalej, do jaskiń. Miałem nadzieję, że nigdy nie będę musiał tego sprawdzać. W ostatnich dniach jednak stałem się kontynuatorem rodzinnych tradycji, tak wiernym, że postanowiłem nieco poszpiegować. Kilka niewyraźnych zdań podsłuchanych przez otwarte drzwi kazało mi wierzyć, że Random nie jest sam. Jeśli wiedza rzeczywiście daje siłę, to potrzebowałem każdej informacji, jaka tylko wpadnie mi w ręce. Ostatnio nie czułem się zbyt silny.
      Owszem, ściana przesunęła się i w jednej chwili byłem już w środku, posyłając przodem moje widmowe światło. Wspiąłem się szybko na szczyt i wolno, ostrożnie uchyliłem płytę. Byłem wdzięczny temu, kto pomyślał o zamaskowaniu otworu szerokim fotelem. Mogłem stosunkowo bezpiecznie wyglądać zza poręczy i miałem dobry widok na północny kraniec sali.
      Random bębnił tam na perkusji, a Martin, cały w skórze i łańcuchach, siedział przed nim i słuchał. Random robił coś, czego jeszcze w życiu nie widziałem: grał pięcioma pałeczkami naraz. Dwie trzymał w dłoniach, dwie pod pachami i jedną w zębach. W dodatku wymieniał je podczas gry, przesuwał tę z zębów pod prawe ramię, tamtą do prawej ręki, tę z kolei przerzucił do lewej, trzymaną w lewej wsunął pod lewą pachę, skąd pałeczka trafiła mu do ust. I ani na moment nie stracił rytmu. Ten pokaz wywierał niemal hipnotyczny efekt. Patrzyłem, dopóki nie skończył. Jego stary zestaw bębnów trudno by uznać za marzenie perkusisty, całe z przezroczystego plastyku, z talerzami wielkości tarcz rycerskich, werblami dookoła, masą tam-tamów i paroma kotłami, a wszystko to świecące jak ognisty krąg Coral. Perkusja Randoma pochodziła z czasów, zanim jeszcze werble stały się cienkie i nerwowe, kotły zmalały, a talerze zapadły na akromegalię i zaczęły huczeć.
      - Nigdy czegoś takiego nie widziałem - usłyszałem głos Martina. Random wzruszył ramionami.
      - Bywałem w różnych miejscach - stwierdził. - Tego nauczył mnie Freddie Moore, w latach trzydziestych, w Victorii albo w Village Vanguard. Grał wtedy z Artem Hodesem i Maxem Kaminskym. Zapomniałem, gdzie to było. Numer pochodzi jeszcze z czasów wodewilu. Nie mieli wtedy mikrofonów, a oświetlenie było nędzne. Mówił, że musieli się popisywać takimi zagraniami albo dziwacznie ubierać, żeby publiczność zwracała na nich uwagę.
      - Szkoda, że musieli tak się podlizywać.
      - Tak... Żadnemu z was, chłopcy, nawet by się nie śniło, żeby się dziwacznie ubrać albo podrzucać instrument.
      Nastąpiła chwila ciszy. W żaden sposób nie mogłem zobaczyć wyrazu twarzy Martina.
      Wreszcie...
      - Nie o to mi chodziło - powiedział.
      - Mnie też nie - odparł Random. Odrzucił trzy pałeczki i znów zaczął grać.
      Oparłem się o ścianę i słuchałem. Po chwili ze zdumieniem stwierdziłem, że włączył się saksofon altowy. Wyjrzałem. Martin stał tyłem do mnie i grał. Instrument musiał leżeć na podłodze, schowany za jego krzesłem. W muzyce wyczułem jakby posmak Ritchiego Cole'a, co mi się podobało, i trochę dziwiło. I choć chciałbym tu zostać, czułem, że nie powinienem, nie w tej chwili. Wycofałem się, uchyliłem płytę, przeszedłem i zamknąłem ją za sobą. Opuściłem się na dół i wyszedłem na zewnątrz. Postanowiłem raczej przejść przez jadalnię, niż znowu mijać drzwi biblioteki. Jeszcze przez spory kawałek słyszałem muzykę i żałowałem, że nie nauczyłem się od Mandora zaklęcia, które zamyka dźwięki w szlachetnych kamieniach. Chociaż nie jestem pewien, jak Klejnot Wszechmocy potraktowałby Wild Man Blues.
      Zamierzałem dotrzeć aż do miejsca, gdzie w pobliżu moich pokojów wschodni korytarz krzyżuje się z północnym. Tam chciałem skręcić w lewo, wbiec po schodach na górę, aż do królewskich apartamentów, zastukać do drzwi i zwrócić Klejnot Vialle. Miałem nadzieję, że przekonam ją, by poczekała na wyjaśnienia. Gdyby się nie udało, i tak wolałem tłumaczyć się przed nią niż przed Randomem. Mógłbym sporo opuścić, a ona nie wiedziałaby, o co należy pytać. Oczywiście, w końcu Random i tak by mnie dopadł. Ale im później, tym lepiej.
      Jednak teraz znalazłem się obok pokojów mojego ojca. Wziąłem ze sobą klucz, żeby wracając zajrzeć tu z oczywistych dla mnie powodów. Ale że już trafiłem w to miejsce, postanowiłem zaoszczędzić na czasie. Otworzyłem drzwi i przestąpiłem próg.
      Srebrna róża zniknęła z wazonu na komodzie. Dziwne. Zrobiłem krok w tamtą stronę. Z drugiego pokoju dobiegł dźwięk głosów, zbyt cichych, żeby rozróżnić słowa. Zamarłem. On może tu być. Ale nie można przecież wpaść do cudzej sypialni, zwłaszcza że chyba jest tam więcej niż jedna osoba... szczególnie jeśli to sypialnia ojca, a żeby się tu dostać, musiałem otworzyć zamknięte na klucz drzwi zewnętrzne. Nagle poczułem niezwykłe skrępowanie. Chciałem stąd uciec, i to szybko. Odpiąłem pas z Grayswandirem w nie całkiem dopasowanej pochwie. Nie śmiałem nosić go dłużej, więc zawiesiłem na haku w ścianie przy drzwiach, obok krótkiego prochowca, którego przedtem nie zauważyłem. Potem wymknąłem się i jak najciszej przekręciłem klucz w zamku.
      Nieprzyjemna sytuacja. Czyżby naprawdę przychodził tu i wychodził regularnie, nie zwracając niczyjej uwagi? A może w jego pokojach dział się fenomen zupełnie innej natury? Słyszałem czasem pogłoski, że niektóre starsze komnaty mają sub specie spatium drzwi. Trzeba tylko wiedzieć, jak je uaktywnić, a dają dodatkowy metraż oraz dyskretną drogę wyjścia i powrotu. O to również powinienem zapytać Dworkina. Może mam pod łóżkiem kieszonkowy wszechświat... Nigdy tam nie zaglądałem. Odszedłem pospiesznie. Zwolniłem, zbliżając się do zakrętu. Dworkin uważał, że posiadanie Klejnotu Wszechmocy ochroni mnie przed Wzorcem, gdyby ten rzeczywiście postanowił coś mi zrobić. Z drugiej strony, zbyt długo noszony Klejnot także mógł właścicielowi zaszkodzić. Poradził mi zatem, żebym trochę odpoczął, a potem przepuścił swój umysł przez strukturę kamienia, tym samym rejestrując w sobie wyższy poziom Wzorca, a przy okazji pewną odporność na ataki Wzorca właściwego. Interesująca hipoteza. Ale to wszystko: hipoteza. Dotarłem do skrzyżowania korytarzy. Skręcając w lewo, dojdę do schodów; drogą na prawo wrócę do siebie. Zawahałem się. Naprzeciw, po przekątnej od rzadko używanych pokojów Benedykta, znajdowały się drzwi do saloniku. Wszedłem tam i usiadłem w ciężkim fotelu w kącie. Chciałem tylko pozbyć się wrogów, pomóc przyjaciołom, usunąć swoje imię ze wszystkich czarnych list, na których się obecnie znajdowało, odszukać ojca i dogadać się jakoś ze śpiącą ty'igą. A potem mogę się zastanowić nad kontynuacją mojego Wanderjahr. Uświadomiłem sobie, że wszystko to zmusza mnie do ponownego zadania pytania: o których sprawach chciałem powiedzieć Randomowi?
      Pomyślałem o nim, jak w bibliotece gra w duecie ze swym niemal utraconym synem. Jak słyszałem, był kiedyś dość dziki, nieodpowiedzialny i samolubny, i właściwie nie chciał władzy nad tym archetypicznym światem. Ale ojcostwo, małżeństwo i wybór Jednorożca bardzo go zmieniły - pogłębiły jego charakter, kosztem wielu przyjemności życia. W tej chwili miał problemy z konfliktem kashfańsko-begmańskim. Możliwe, że posunął się do skrytobójstwa i przystał na niezbyt korzystny traktat, by zachować złożoną równowagę polityczną Złotego Kręgu. Kto wie, co dzieje się w innych miejscach, co może sprowadzić dodatkowe kłopoty? Czy naprawdę chcę wciągać tego człowieka w sprawy, które równie dobrze mogę załatwić sam, nie mówiąc mu o niczym i nie przysparzając zmartwień? I odwrotnie, jeśli mu powiem, może wydać pewne zakazy, które ograniczą moją zdolność reakcji na to, co stało się ostatnio codziennymi urokami życia. Może też przypomnieć pewną kwestię, pominiętą wiele lat temu.
      Nigdy nie przysięgałem wierności Amberowi. Nikt mnie o to nie prosił. Byłem przecież synem Corwina, przybyłem tu dobrowolnie i mieszkałem przez wiele lat. Potem wyruszyłem do Cienia-Ziemi, gdzie wielu Amberytów pobierało nauki. Często wracałem i ze wszystkimi utrzymywałem przyjazne stosunki. Nie widziałem powodów, żeby wyciągać teraz sprawę mojego podwójnego obywatelstwa.
      I wolałem, żeby nie została wyciągnięta. Nie podobał mi się pomysł dokonywania wyboru między Amberem a Dworcami. Nie zrobiłbym tego ani dla Jednorożca i Węża, ani dla Wzorca i Logrusu, a dla królewskich rodów z obu dworów chyba też nie.
      Wszystko to prowadziło do wniosku, że Vialle nie powinna słyszeć nawet skróconej wersji mojej historii. Cokolwiek powiem, kiedyś będę musiał wytłumaczyć się szczegółowo. Gdyby jednak Klejnot wrócił na miejsce bez żadnych wyjaśnień, nikt nie trafiłby do mnie w związku z jego zaginięciem. Wszystko ułożyłoby się jak najlepiej. Jak mógłbym kłamać, gdyby nikt mnie o nic nie pytał?
      Myślałem dalej. Tak naprawdę, to próbuję tylko zmęczonemu, zapracowanemu człowiekowi oszczędzić brzemienia dodatkowych problemów. Niczego nie może i nie powinien robić w moich sprawach. Konflikt pomiędzy Wzorcem i Logrusem wydaje się istotny jedynie w sensie metafizycznym. Nie sądzę, by wynikło z niego coś dobrego albo złego na poziomie praktycznym. A gdybym dostrzegł zagrożenie, zawsze mogę ostrzec przed nim Randoma.
      Bardzo dobrze. Dlatego właśnie zdolność rozsądnego myślenia jest taka przydatna. Zawsze można ją wykorzystać, by poczuć się prawym, a nie - na przykład - winnym. Przeciągnąłem się i rozprostowałem palce.
      - Ghost - rzuciłem cicho.
      Bez odpowiedzi.
      Sięgnąłem po Atuty, ale ledwie zdążyłem ich dotknąć, gdy po drugiej stronie pokoju błysnął krąg światła.
      - Słyszałeś mnie - stwierdziłem.
      - Czułem twoje pragnienie - odpowiedział.
      - Wszystko jedno. - Ściągnąłem przez głowę łańcuch z Klejnotem. - Jak myślisz, mógłbyś to zanieść do skrytki w murze obok kominka w królewskiej sypialni? Tak, żeby nikt nie zauważył?
      - Wolałbym tego nie dotykać - stwierdził Ghost. - Nie wiem, jak jego struktura wpłynie na moją strukturę.
      - Trudno. Znajdę jakiś sposób, żeby samemu to załatwić. Ale nadeszła pora, by sprawdzić pewną hipotezę. Gdyby Wzorzec zaatakował, spróbuj mnie przerzucić w jakieś bezpieczne miejsce.
      - Oczywiście.
      Położyłem Klejnot na stoliku.
      Po trzydziestu sekundach uświadomiłem sobie, że czekam na śmiertelny cios Wzorca. Rozluźniłem mięśnie. Odetchnąłem głęboko. Wciąż byłem cały. Może Dworkin miał rację, że Wzorzec da mi spokój. Mówił też, że będę mógł teraz przywoływać Wzorzec w Klejnocie, tak samo jak Znak Logrusu. Były pewne czary, które można rzucić jedynie taką metodą, choć Dworkin nie poinstruował mnie, jak się do tego zabrać. Uważał pewnie, że czarodziej sam powinien rozpracować system. Uznałem, że to może poczekać. Nie miałem ochoty na współpracę z Wzorcem w którejkolwiek z jego inkarnacji.
      - Wzorcu! - zawołałem. - Może darujemy sobie spory? Nikt mi nie odpowiedział.
      - On chyba wie, że tu jesteś i co właśnie zrobiłeś - zauważył Ghost. - Wyczułem jego obecność. Może mu już na tobie nie zależy.
      - Możliwe.
      Wyjąłem Atuty i przerzuciłem je szybko.
      - Z kim chcesz się skontaktować? - zapytał Ghost.
      - Interesuje mnie Luke - wyjaśniłem. - Chciałbym sprawdzić, co się z nim dzieje. Nie wiem też, co z Mandorem. Zakładam, że odesłałeś go w bezpieczne miejsce.
      - Najlepsze z możliwych - zapewnił Ghost. - Tak samo jak królową Jasrę. Ją też mam sprowadzić?
      - Nie. Nikogo nie masz sprowadzać. Chciałbym tylko wiedzieć...
      Ghost zniknął, zanim skończyłem mówić. Nie byłem pewien, czy jego gorliwość jest lepsza od poprzedniej złośliwości.
      Wyjąłem kartę Luke'a i sięgnąłem w głąb.
      Usłyszałem czyjeś kroki na korytarzu. Minęły moje drzwi.
      Wyczułem świadomość Luke'a, choć nie odebrałem żadnego obrazu.
      - Słyszysz mnie, Luke? - upewniłem się.
      - Tak - potwierdził. - Co u ciebie, Merle?
      - W porządku. A ty? To była ostra walka...
      - Nic mi nie grozi.
      - Słyszę twój głos, ale nic nie widzę.
      - Zaciemniłem Atuty. Nie wiesz, jak się to robi?
      - Nigdy nie próbowałem. Musisz mnie kiedyś nauczyć. Hm... A właściwie dlaczego je zaciemniłeś?
      - Ktoś mógłby się skontaktować i domyślić, co planuję.
      - Jeśli planujesz wypad komandosów na Amber, będę wściekły.
      - Daj spokój! Wiesz, że z tym skończyłem. To całkiem inna sprawa.
      - Myślałem, że jesteś więźniem Dalta.
      - Mój status nie uległ zmianie.
      - Przecież kiedyś o mało cię nie zabił, a ostatnio stłukł cię na miazgę.
      - Za pierwszym razem wpadł w stare zaklęcie berserkera. Sharu zastawił je jako pułapkę. Za drugim razem chodziło o interesy. Nic mi nie będzie. Ale chwilowo wszystko, co robię, jest ściśle tajne. Spieszę się. Na razie.
      Obecność Luke'a zanikła.
      Kroki zatrzymały się i usłyszałem pukanie do pobliskich drzwi. Po chwili ktoś je otworzył, potem zamknął. Nie słyszałem żadnej rozmowy. Ponieważ było to niedaleko, a najbliższe pokoje należały do mnie i do Benedykta, zacząłem się zastanawiać. Benedykta z pewnością nie ma, a pamiętałem, że wychodząc nie zamknąłem drzwi na klucz. Zatem...
      Chwyciłem Klejnot Wszechmocy, przebiegłem przez salonik i znalazłem się na korytarzu. Sprawdziłem drzwi Benedykta. Zamknięte. Zajrzałem do północno-połu-dniowego korytarza, wróciłem do schodów i rozejrzałem się dookoła. Nikogo w polu widzenia. Zawróciłem do siebie i przez chwilę nasłuchiwałem kolejno przy obu drzwiach wejściowych. Z wnętrza nie dochodziły żadne dźwięki. Przyszły mi do głowy tylko dwa inne wytłumaczenia: pokoje Gerarda w bocznym korytarzu, i Branda, zaraz za moimi. Myślałem kiedyś, żeby zburzyć ścianę - zgodnie z wprowadzoną przez Randoma modą na przebudowę i zmianę wystroju - i dołączyć je do swoich. W ten sposób miałbym całkiem spore mieszkanie. Jednak plotka głosiła, że komnaty Branda są nawiedzone, a wycia, jakie niekiedy słyszałem późną nocą przez ściany, zniechęciły mnie do tego pomysłu.
      Przeszedłem korytarzem, zastukałem i szarpnąłem za klamki drzwi Branda i Gerarda. Żadnej odpowiedzi, jedne i drugie były zamknięte. Dziwna sprawa.
      Frakir zacisnęła się lekko, kiedy dotknąłem klamki Branda. Czekałem w napięciu przez kilka chwil, ale nie zdarzyło się nic podejrzanego. Miałem już uznać jej ostrzeżenie za reakcję na ślad zabłąkanego czaru, jakie widywałem czasem dryfujące w tej okolicy... I wtedy zauważyłem pulsujący blask Klejnotu Wszechmocy.
      Uniosłem łańcuch i spojrzałem w głębię kamienia. Tak, pojawił się obraz. Zobaczyłem korytarz za rogiem, dwoje moich drzwi, wyraźnie widoczny obraz na ścianie między nimi. Drzwi po lewej stronie - prowadzące do sypialni - były obramowane pulsującą czerwienią. Czy to znaczy, że powinienem ich unikać, czy może biec tam jak najszybciej? To są problemy z czarodziejskimi poradami.
      Zawróciłem i wyszedłem za róg. Tym razem Klejnot - wyczuwając może moją niepewność i uznając, że należy wyrażać się bardziej konkretnie - pokazał, jak zbliżam się i otwieram wskazane drzwi. Oczywiście, właśnie te były zamknięte na zamek...
      Szukałem w kieszeni klucza i myślałem, że nie mogę nawet wbiec do środka z mieczem w ręku, ponieważ właśnie pozbyłem się Grayswandira. Miałem jednak zawieszone kilka sprytnych zaklęć. Może któreś z nich mnie ocali, jeśli sytuacja rozwinie się niepomyślnie. A może nie.
      Przekręciłem klucz i szarpnąłem drzwi.
      - Merle! - pisnęła i zobaczyłem, że to Coral. Stała przy moim łóżku, gdzie spoczywała jej rzekoma siostra, ty'iga. Szybko schowała rękę za plecami. - Ty... no... zaskoczyłeś mnie.
      - I vice versa - odpowiedziałem, na co szczęśliwie jest odpowiedni zwrot w thari. - Co tu robisz?
      - Wróciłam zawiadomić cię, że znalazłam ojca i opowiedziałam uspokajającą historię o Galerii Luster. Tak jak radziłeś. Czy w ogóle jest tutaj takie miejsce?
      - Jest. Ale nie piszą o nim w przewodnikach. Pojawia się i znika. Czyli ojciec już się nie martwi?
      - Nie. Ale nie wie, co się dzieje z Naydą.
      - Sytuacja się komplikuje.
      - Tak.
      Czerwieniła się i unikała mojego wzroku. I chyba zdawała sobie sprawę, że dostrzegam jej zakłopotanie.
      - Powiedziałam, że może Nayda zwiedza pałac, jak ja - mówiła dalej. - I że jej poszukam.
      - Mhm...
      Zerknąłem na Naydę. Coral podeszła do mnie natychmiast, położyła mi dłoń na ramieniu i przyciągnęła do siebie.
      - Myślałam, że byłeś śpiący.
      - Owszem, byłem. I spałem. A w tej chwili załatwiałem pewne sprawy.
      - Nie rozumiem.
      - Strumienie czasu - wyjaśniłem. - Oszczędzałem. Jestem wypoczęty.
      - Fascynujące - szepnęła, muskając wargami moje usta. - Cieszę się, że wypocząłeś.
      - Coral - rzekłem, przytulając ją lekko. - Nie musisz mnie okłamywać. Wiesz, że kiedy wychodziłaś, byłem wykończony. Musiałaś wierzyć, że będę spał jak kamień, jeśli wrócisz tak prędko.
      Chwyciłem ją za przegub i wyciągnąłem do przodu chowaną za plecami rękę. Coral była zadziwiająco silna. Nie próbowałem nawet przemocą otwierać jej dłoni, gdyż między palcami widziałem dobrze, co w niej trzyma. To była jedna z metalowych kul, jakich używa Mandor, by rzucać improwizowane zaklęcia.
      Coral nie cofnęła się.
      - Wytłumaczę ci - powiedziała, wreszcie patrząc mi w oczy.
      - Bardzo proszę. Szczerze mówiąc wolałbym, żebyś wcześniej podjęła tę decyzję.
      - Może to prawda, co słyszałeś: że umarła, a w jej ciele zamieszkał demon - zaczęła. - Ale ostatnio była dla mnie dobra. W końcu stała się siostrą, jakiej zawsze pragnęłam. A potem sprowadziłeś mnie tutaj i zobaczyłam ją w takim stanie... I nie wiedziałam, co chcesz z nią zrobić...
      - Pamiętaj, Coral, że nigdy bym jej nie skrzywdził - przerwałem. - Mam wobec niej dług wdzięczności za dawne przysługi. Kiedy byłem młody i naiwny, na Cieniu-Ziemi, kilka razy prawdopodobnie ocaliła mi życie. Z mojej strony nie musi się niczego obawiać.
      Przekrzywiła głowę i zmrużyła oko.
      - Skąd miałam to wiedzieć? Wróciłam w nadziei, że dostanę się do środka, że będziesz spał głęboko, że potrafię przełamać czar, a przynajmniej unieść go jakoś i z nią porozmawiać. Chciałam się przekonać, czy jest moją siostrą... czy może czymś innym.
      Chciałem uścisnąć jej ramię i wtedy uświadomiłem sobie, że w lewej dłoni nadal ściskam Klejnot Wszechmocy. Zrealizowałem zamiar prawą ręką.
      - Rozumiem - zapewniłem ją. - Fatalnie się zachowałem, pokazując ci nieprzytomną siostrę i nie podając żadnych szczegółów. Mogę tylko przeprosić, tłumacząc się przemęczeniem. Gwarantuję ci, że Nayda nie czuje bólu. Ale w tej chwili wolałbym raczej nie majstrować przy zaklęciu. Nie ja je rzuciłem...
      Nayda jęknęła cicho. Obserwowałem ją przez kilka sekund, ale nic więcej się nie zdarzyło.
      - Chwyciłaś tę kulę w powietrzu? - spytałem. - Nie widziałem jej ostatnio. Coral pokręciła głową.
      - Leżała jej na piersi. Nayda zasłaniała ją ręką.
      - Skąd ci przyszło do głowy, żeby tam szukać?
      - Jej pozycja wydała mi się nienaturalna. To wszystko. Masz.
      Wręczyła mi kulę. Wziąłem ją i zważyłem w prawej dłoni. Nie miałem pojęcia, jak one działają. Metalowe kule były dla Mandora tym, czym dla mnie Frakir - elementem wyjątkowej, osobistej magii, wykutym z jego podświadomości w sercu Logrusu.
      - Odłożysz ją na miejsce? - zapytała Coral.
      - Nie - odparłem. - Mówiłem ci już, że to nie moje zaklęcie. Nie wiem, jak funkcjonuje, i nie chciałbym się nim bawić.
      - Merlin...? - Szept... To Nayda, wciąż z zamkniętymi oczami.
      - Porozmawiajmy lepiej w tamtym pokoju - zaproponowałem Coral. - Ale najpierw rzucę na nią własny czar. To tylko środek nasenny...
      Powietrze za Coral roziskrzyło się i zawirowało. Po moim wzroku musiała poznać, że dzieje się coś niezwykłego, gdyż obejrzała się i...
      - Merle! Co to jest?
      Cofnęła się do mnie, gdy w powietrzu nabrał kształtów złocisty łuk.
      - Ghost? - rzuciłem.
      - To ja - nadeszła odpowiedź. - Jasry nie było w miejscu, gdzie ją zostawiłem. Ale sprowadziłem twojego brata.
      Pojawił się Mandor, wciąż ubrany głównie na czarno, z masą srebrzystobiałych włosów. Spojrzał na Coral i Naydę, potem na mnie, zaczął się uśmiechać, ruszył przed siebie. Nagle przesunął wzrok i stanął. Wytrzeszczył oczy. Jeszcze nigdy nie widziałem lęku na jego twarzy.
      - Krwawe Oko Chaosu! - wykrzyknął, gestem przywołując osłonę. - Jak je zdobyłeś?
      Cofnął się o krok. Łuk zwinął się natychmiast w kaligrafowaną, ozdobną literę „O". Ghost przesunął się wokół pokoju i zawisł obok mnie.
      Nayda usiadła nagle na łóżku i rozejrzała się niespokojnie.
      - Merlinie! - krzyknęła. - Nic ci się nie stało?
      - Jak dotąd nie - zapewniłem. - Nie martw się. Spokojnie. Wszystko w porządku.
      - Kto majstrował przy moim zaklęciu? - zapytał Mandor. Nayda spuściła nogi na podłogę. Coral zadrżała.
      - Właściwie to był przypadek - wyjaśniłem.
      Otworzyłem prawą dłoń. Metalowa kula wzleciała natychmiast i pomknęła do niego. O włos minęła Coral, która uniosła ręce w pozycji obronnej, klasycznej dla większości sztuk walki. Co prawda nie bardzo wiedziała, przed kim czy przed czym ma się bronić. Dlatego obracała się - Mandor, Nayda, Ghost, i od nowa...
      - Spokojnie, Coral - powiedziałem. - Nic ci nie grozi.
      - Lewe Oko Węża! - krzyknęła Nayda. - Uwolnij mnie, o Bezkształtny, a oddam ci je!
      Frakir tymczasem ostrzegała mnie, że nie wszystko dzieje się tak, jak powinno - na wypadek, gdybym sam nie zauważył.
      - O co tu chodzi, do diabła! - wrzasnąłem.
      Nayda poderwała się, skoczyła do mnie i z tą nienaturalną siłą demona wyrwała z ręki Klejnot Wszechmocy. Odepchnęła mnie i wypadła na korytarz.
      Potknąłem się, odzyskałem równowagę.
      - Zatrzymaj tę ty'igę - zawołałem. Ghostwheel z błyskiem przemknął obok mnie, a tuż za nim kule Mandora.