Ja byłem następny w korytarzu. Skręciłem w lewo i puściłem się biegiem. Ty'iga jest może szybka, ale ja także.
      - Myślałem, że masz mnie bronić! - krzyknąłem za nią.
      - To ma pierwszeństwo - odpowiedziała. - Nawet przed rozkazami twojej matki.
      - Co? - Nie mogłem uwierzyć. - Matki?
      - Narzuciła mi misję, by opiekować się tobą, kiedy wyjechałeś do szkoły - tłumaczyła w biegu. - To przełamało czar! Nareszcie wolna!
      - Niech to diabli - podsumowałem.
      Nagle, kiedy zbliżała się już do schodów, z przodu pojawił się Znak Logrusu - większy, niż kiedykolwiek przywołałem. Przesłaniał korytarz od ściany do ściany, wzburzony, rozpostarty, migający iskrami, wyciągający macki, otoczony czerwoną mgłą groźby. Taka manifestacja wymagała sporego tupetu tutaj, w Amberze, na terenie Wzorca. Dlatego wiedziałem, że stawka jest wysoka.
      - Przyjmij mnie, Logrusie! - zawołała. - Niosę ci Oko Węża!
      I Logrus rozchylił się przed nią, otworzył ognisty tunel w samym centrum. Skądś wiedziałem, że drugim końcem nie sięga do miejsca położonego dalej w tym korytarzu.
      Wtedy jednak coś powstrzymało Naydę, jakby nagle trafiła na szklaną przegrodę. Zesztywniała wyprostowana. Trzy lśniące kule Mandora zaczęły orbitować wokół jej kataleptycznej postaci.
      Jakaś siła pchnęła mnie z tyłu i przewróciła na ścianę. Odruchowo zasłoniłem głowę ramieniem i obejrzałem się.
      Wizerunek samego Wzorca, wielki jak Znak Logrusu, pojawił się właśnie niecały metr za mną i mniej więcej w równej jak Logrus odległości od Naydy. Jak w nawiasy ujęli damę, czy ty'igę, zamknęli między biegunami istnienia, jeśli można tak powiedzieć, przypadkiem ujmując również mnie. Obszar bliższy Wzorca rozjaśnił się jak słoneczny ranek, gdy przeciwny koniec przypominał posępny zmierzch. Czyżby chcieli na nowo odegrać Wielki Wybuch/Kolaps? Ze mną w roli przypadkowego i chwilowego świadka?
      - Tego... Wasze Wysokości... - zacząłem. Czułem się w obowiązku przekonać ich, żeby zrezygnowali. Żałowałem, że nie jestem Lukiem, który byłby może do tego zdolny. - To idealny moment, by zatrudnić bezstronnego arbitra. Tak się składa, że mam wyjątkowe kwalifikacje. Musicie zauważyć...
      Złocisty krąg, w którym poznałem Ghostwheela, opadł nagle nad głowę Naydy i wyciągnął się w rurę. Wsunął się w orbity kul Mandora i musiał się jakoś uodpornić na siły, które sobą reprezentowały - zwolniły bowiem, zakołysały się i wreszcie opadły na podłogę. Dwie uderzyły w ścianę przede mną, trzecia potoczyła się ze schodów na prawo.
      Oba Znaki ruszyły ku sobie, a ja przesunąłem się szybko, by zachować dystans do Wzorca.
      - Nie zbliżajcie się, koledzy - oznajmił nagle Ghostwheel. - Trudno przewidzieć, co zrobię, jeśli przez was stanę się jeszcze bardziej nerwowy niż w tej chwili.
      Znaki Mocy zatrzymały się. Zza zakrętu korytarza usłyszałem pijacki głos, śpiewający jakąś sprośną piosenkę. To Droppa zbliżał się do nas. Nagle ucichł. Minęła długa chwila i zaczął Rock of Ages, ale głosem o wiele, wiele słabszym. Potem przerwał znowu, rozległ się głuchy łoskot i brzęk tłuczonego szkła.
      Pomyślałem, że z tej odległości potrafię chyba sięgnąć myślą do Klejnotu. Nie byłem jednak pewien, co zdołam tym osiągnąć, zwłaszcza że żadna z czterech głównych postaci spektaklu nie była człowiekiem.
      Poczułem muśnięcie atutowego kontaktu.
      - Tak? - szepnąłem. Odpowiedział mi głos Dworkina.
      - Jeśli masz jakąś władzę nad tą rzeczą - powiedział - wykorzystaj ją, by Logrus nie zdobył Klejnotu.
      W tej właśnie chwili z czerwonego tunelu zabrzmiał zgrzytliwy głos, z sylaby na sylabę zmieniający barwę i wysokość.
      - Zwróć Oko Chaosu - zażądał. - Jednorożec odebrał je Wężowi, kiedy walczyli u zarania. Zostało skradzione. Zwróć je. Zwróć je.
      Nie powróciło błękitne oblicze, jakie widziałem niedawno nad Wzorcem. Rozległ się za to głos, który wtedy słyszałem.
      - Zapłacono za nie krwią i cierpieniem. Tytuł przeszedł w inne ręce.
      - Klejnot Wszechmocy i Oko Chaosu, czy też Oko Węża, to różne nazwy tego samego kamienia? - upewniłem się.
      - Tak - potwierdził Dworkin.
      - Co się stanie, jeśli Wąż je odzyska?
      - Prawopodobnie skończy się wszechświat.
      - Aha - mruknąłem.
      - Co mi proponujecie w zamian? - zapytał Ghost.
      - Bezczelna konstrukcja - zaintonował głos Wzorca.
      - Impertynencki artefakt - zagrzmiał Logrus.
      - Darujcie sobie komplementy - odparł Ghost. - Zaproponujcie coś, na czym by mi zależało.
      - Mogę ci go wydrzeć siłą - odpowiedział Wzorzec.
      - Mogę roznieść cię na części i zniszczyć je w jednej chwili - oznajmił Logrus.
      - Ale tego nie zrobicie. Ponieważ taka koncentracja uwagi i energii odsłoniłaby każdego z was na atak drugiego.
      W myślach usłyszałem chichot Dworkina.
      - Wytłumaczcie, dlaczego musiało dojść do tej konfrontacji - mówił dalej Ghost. - Po tylu wiekach.
      - Równowaga przechyliła się na moją niekorzyść w rezultacie niedawnych działań tego zdrajcy - wyjaśnił Logrus.
      Ogień zapłonął mi nad głową, zapewne by wskazać, o jakim zdrajcy mowa.
      Poczułem swąd palonych włosów i stłumiłem płomienie.
      - Chwileczkę! - zawołałem. - Nie miałem żadnego wyboru!
      - Pozwolono ci wybierać - zahuczał Logrus. - I wybrałeś!
      - Tak uczynił - odpowiedział Wzorzec. - Ale posłużyło to jedynie przywróceniu równowagi, którą wcześniej przechyliłeś na swoją korzyść.
      - Przywróceniu! To nadmierna kompensacja! Teraz szala przechyliła się w twoją stronę! Poza tym przypadkiem wychylił ją w moją ojciec zdrajcy. - Znowu błysnęła kula ognia i znowu ją odbiłem. - To nie było moje dzieło.
      - Na pewno wpłynąłeś na niego.
      - Jeżeli zdołasz dostarczyć mi Klejnot - oświadczył Dworkin - usunę go poza zasięg ich obu. Dopóki ta sprawa nie zostanie zakończona.
      - Nie wiem, czy potrafię go odzyskać - odparłem. - Ale będę pamiętał.
      - Oddaj je mnie - zwrócił się Logrus do Ghosta. - A wezmę cię ze sobą jako Pierwszego Sługę.
      - Jesteś procesorem danych - rzekł Wzorzec. - Dam ci wiedzę, jakiej nie posiada nikt w Cieniu.
      - Dam ci władzę - wtrącił Logrus.
      - Nie jestem zainteresowany - stwierdził Ghost. Złocisty walec zawirował i zniknął.
      Nie było Klejnotu, dziewczyny, niczego.
      Logrus zahuczał, Wzorzec zawarczał, i oba znaki ruszyły, by spotkać się gdzieś w okolicy pierwszego pokoju Bleysa.
      Rzuciłem wszelkie możliwe zaklęcia ochronne. Czułem, że z tyłu Mandor robi podobnie. Zasłoniłem głowę, podciągnąłem kolana pod brodę i...
      Spadałem poprzez jaskrawą, bezgłośną eksplozję. Uderzały we mnie odpryski gruzu. Z kilku stron. Miałem uczucie, że to koniec i że umrę, nie mając okazji podzielić się ze światem poglądami na naturę rzeczywistości: Wzorzec nie dbał o dzieci Amberu ani trochę bardziej niż Logrus o tych z Dworców Chaosu. Moce przejmowały się może sobą, przeciwnikiem, podstawowymi zasadami kosmosu, Jednorożcem i Wężem, których prawdopodobnie były geometrycznymi manifestacjami. Nie obchodziłem ich ja ani Coral, ani Mandor, pewnie nawet nie Oberon ani sam Dworkin. Byliśmy całkiem bez znaczenia, w najlepszym razie narzędzia, często irytujące przeszkody, do wykorzystania lub zniszczenia zależnie od sytuacji...
      - Podaj mi rękę - odezwał się Dworkin. Zobaczyłem go jak podczas połączenia przez Atut. Wyciągnąłem rękę i...
      ...upadłem ciężko u jego stóp, na kolorowy dywan rzucony na kamienną posadzkę, w komorze bez okien, jaką opisał mi kiedyś ojciec. Pełno tu było książek i egzotycznych obiektów; oświetlały to wszystko misy blasku, zawieszone w powietrzu bez żadnych widocznych podpór.
      - Dzięki - mruknąłem. Wstałem wolno, otrzepałem się, potarłem obolałe lewe udo.
      - Pochwyciłem ton twoich myśli - stwierdził Dworkin. - To jeszcze nie wszystko.
      - Jestem pewien. Ale czasem lubię być tępakiem. Ile było prawdy w tym, co zarzucały sobie Moce?
      - Och, wszystko. Z ich punktu widzenia. Najtrudniejsze do zrozumienia są ich interpretacje działań przeciwnika. A także to, że każde wyjaśnienie można cofnąć jeszcze o krok wstecz... Na przykład fakt, że pęknięcie Wzorca wzmocniło Logrus, do faktu, że Logrus prawdopodobnie zachęcił Branda do działania. Ale z kolei Logrus może twierdzić, że to odwet za Dzień Połamanych Gałęzi, kilkaset lat temu.
      - Nie słyszałem o tym - przyznałem. Wzruszył ramionami.
      - Nic dziwnego. Nie była to szczególnie ważna sprawa... jedynie dla nich. Próbuję ci wytłumaczyć, że w ten sposób tworzy się nieskończony ciąg, zmierzający aż do pierwszych przyczyn, a te nigdy nie są godne zaufania.
      - Jakie więc istnieje rozwiązanie?
      - Rozwiązanie? To nie jest lekcja. Nie ma rozwiązania, które miałoby jakieś znaczenie... Chyba że dla filozofa. To znaczy żadnego, które można by zastosować w praktyce.
      Ze srebrnej butelki nalał mi mały kubek zielonego płynu.
      - Wypij to - polecił.
      - Trochę za wcześnie, jak dla mnie.
      - To nie dla orzeźwienia. To lekarstwo - wyjaśnił. - Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale jesteś w szoku.
      Wlałem ciecz do gardła. Piekła jak alkohol, ale chyba go nie zawierała. W ciągu kilku minut poczułem, że się rozluźniam w miejscach, których nawet nie podejrzewałem o napięcie.
      - Coral, Mandor... - zacząłem.
      Skinął ręką. Opadła lśniąca kula, zbliżyła się. Rozpalił powietrze na wpół znajomym gestem i objęło mnie coś jakby Znak Logrusu bez Logrusu. Wewnątrz kuli pojawił się obraz.
      Zniszczeniu uległa spora część korytarza, w którym doszło do starcia, razem ze schodami, pokojami Benedykta i możliwe, że również Gerarda. A także pokoje Bleysa, część moich i salonik, gdzie siedziałem jeszcze niedawno. Zniknął północno-wschodni róg biblioteki, podłoga i sufit. Poniżej widziałem, że ucierpiały też kuchnia i zbrojownia, może jeszcze coś po drugiej stronie. Spojrzałem w górę - magiczne kule wspaniale się akomodowały - i zobaczyłem niebo. To znaczy, że wybuch przebił drugie i trzecie piętro, być może uszkodził królewski apartament, schody na górze, niewykluczone, że również laboratorium i nie wiadomo co jeszcze.
      Na skraju przepaści, w pobliżu czegoś, co niedawno było kwaterą Bleysa albo Gerarda, stał Mandor. Najwyraźniej złamał rękę i wsunął dłoń za swój szeroki czarny pas. Coral opierała się o jego lewe ramię; twarz miała pokrwawioną. Nie jestem pewien, czy była całkiem przytomna. Lewą ręką Mandor podtrzymywał ją w talii, a wokół obojga krążyła metalowa kula. Po przekątnej, z drugiej strony przepaści, na grubej poprzecznej belce niedaleko otworu w ścianie biblioteki, stał Random. Martin, o ile dobrze widziałem, stanął na stosie gruzu, z tyłu i trochę niżej. Wciąż trzymał swój saksofon. Random sprawiał wrażenie mocno zirytowanego i chyba coś krzyczał.
      - Dźwięk! Dźwięk! - powiedziałem. Dworkin machnął ręką.
      - ...rzony Lord Chaosu rozwala mi pałac! - wrzeszczał Random.
      - Kobieta odniosła rany, wasza wysokość - odpowiedział Mandor.
      Random przesunął dłonią po twarzy. Potem spojrzał w górę.
      - Jeśli jest jakiś prosty sposób, żeby przetransportować ją do mnie, to Vialle doskonale się orientuje w pewnych dziedzinach medycyny - oświadczył spokojniejszym głosem. - Ja zresztą też.
      - Gdzie to jest, wasza wysokość? Random wychylił się i wskazał w górę.
      - Wygląda na to, że do wejścia drzwi nie będą ci potrzebne... Ale nie jestem pewien, czy przetrwało dość schodów, żeby się tam dostać. Ani gdzie można przejść, jeśli nawet zostało.
      - Poradzę sobie - uspokoił go Mandor.
      Nadleciały dwie dodatkowe kule i ustawiły się na dziwacznych orbitach wokół niego i Coral. Po chwili oboje wznieśli się w powietrze i popłynęli wolno w stronę wskazanego przez Randoma otworu.
      - Zaraz tam będę! - krzyknął za nimi Random. Wyglądał, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale spojrzał na zniszczenia, opuścił głowę i odwrócił się. Zrobiłem to samo.
      Dworkin podał mi kolejną dawkę zielonego lekarstwa. Wypiłem. Oprócz wszystkiego innego, działało też jak środek uspokajający.
      - Muszę tam iść - oznajmiłem. - Lubię tę dziewczynę i chcę się upewnić, że nic jej nie grozi.
      - Z pewnością mógłbym cię tam posłać - odparł Dworkin. - Chociaż nie mam pojęcia, co możesz dla niej zrobić takiego, czego nie zrobią inni. Być może rozsądniej spędziłbyś czas, poszukując tego sztucznego błędnego rycerza, Ghostwheela. Trzeba go przekonać, żeby zwrócił Klejnot Wszechmocy.
      - Zgoda. Ale najpierw chcę zobaczyć Coral.
      - Twoje przybycie doprowadzi do sporego opóźnienia, ponieważ zechcą poznać twoje wyjaśnienia.
      - Nie obchodzi mnie to - stwierdziłem.
      - Jak chcesz. Jedną chwileczkę.
      Z haka w ścianie zdjął coś, co wyglądało jak różdżka w futerale. Zawiesił ją u pasa. Potem otworzył niewielką szafkę i z szuflady wyjął płaskie, wykładane skórą pudełko. Grzechotało metalicznie, kiedy wsuwał je do kieszeni. Mała szkatułka zniknęła w rękawie bez żadnego dźwięku.
      - Chodź za mną - rzucił biorąc mnie za rękę.
      Prowadził w najciemniejszy kąt pomieszczenia, gdzie wcześniej nie zauważyłem wysokiego lustra w niezwykłej ramie. Odbijało dość dziwacznie: z odległości ukazywało nas i wnętrze z idealną czystością, ale im bardziej się do niego zbliżaliśmy, tym obrazy stawały się bardziej mgliste. Widziałem, że nadchodzi to, co ma nadejść. Mimo to drgnąłem, kiedy Dworkin - idący o krok przede mną - wstąpił w zamgloną powierzchnię i pociągnął mnie za sobą.
      Potknąłem się i odzyskałem równowagę w zachowanej połowie zniszczonych królewskich apartamentów, przed dekoracyjnym zwierciadłem. Dworkin stał przede mną i wciąż trzymał mnie za rękę. Widziałem jego profil, który był w pewien sposób karykaturą mojego. Łoże przesunięto pod wschodnią ścianę, dalej od zburzonego rogu i wielkiej wyrwy w miejscu zajętym kiedyś przez podłogę. Random i Vialle stali plecami do nas, pochyleni nad Coral. Leżała na kapie i chyba była nieprzytomna. Mandor siedział w fotelu u stóp łoża i pierwszy zauważył naszą obecność. Skinął nam głową.
      - Jak... jak ona się czuje? - spytałem.
      - Wstrząs - wyjaśnił. - I uszkodzenie prawego oka.
      Random odwrócił się. Cokolwiek chciał mi powiedzieć, zamarło mu na wargach, gdy dostrzegł mojego towarzysza.
      - Dworkin! - zawołał. - To już tak długo. Nie wiedziałem, czy jeszcze żyjesz. Czy... czy jesteś zdrowy? Karzeł parsknął śmiechem.
      - Rozumiem, o co ci chodzi, i jestem zdrów na umyśle - oznajmił. - A teraz zbadam tę damę.
      - Oczywiście. - Random odsunął się.
      - Merlinie - polecił Dworkin. - Sprawdź, czy uda ci się znaleźć to twoje urządzenie... Ghostwheela. Poproś, żeby zwrócił wypożyczony artefakt.
      - Rozumiem. - Sięgnąłem po Atuty.
      Po chwili podążałem już myślą coraz dalej, dalej...
      - Dobrą chwilę temu wyczułem twoje zamiary, tato.
      - Masz Klejnot czy nie?
      - Tak. Właśnie z nim skończyłem.
      - Skończyłeś?
      - Skończyłem z niego korzystać.
      - A w jaki sposób... korzystałeś?
      - Jeśli dobrze cię zrozumiałem, transfer własnej jaźni przez kryształ powinien w pewnej mierze chronić przed Wzorcem. Zastanawiałem się, czy podziała to na istotę idealnie syntetyzowaną, taką jak ja.
      - Ładna nazwa: idealnie syntetyzowana. Skąd ją wziąłeś?
      - Sam wymyśliłem, kiedy szukałem najwłaściwszego określenia.
      - Mam przeczucie, że Klejnot cię odrzucił.
      - Nie odrzucił.
      - Naprawdę przebyłeś w nim całą drogę?
      - Tak.
      - I jaki wywarła efekt?
      - Trudno to ocenić. Z pewnością zmieniła się moja percepcja. Niełatwo mi wyjaśnić... Przemiana jest subtelna, na czymkolwiek by polegała.
      - Fascynujące. Czy potrafisz na odległość przenieść świadomość do Klejnotu?
      - Tak.
      - Kiedy skończą się nasze kłopoty, muszę cię znowu przetestować.
      - Chętnie się dowiem, co uległo zmianie.
      - A tymczasem Klejnot jest nam potrzebny tutaj.
      - Już przechodzę.
      Powietrze zamigotało.
      Ghostwheel zjawił się jako srebrny krążek, pośrodku którego lśnił Klejnot Wszechmocy. Zdjąłem go i zaniosłem Dworkinowi, który nawet na mnie nie spojrzał, kiedy go odbierał. Zerknąłem na twarz Coral i natychmiast tego pożałowałem. Odwróciłem głowę.
      Wróciłem do Ghosta.
      - Gdzie Nayda? - spytałem.
      - Nie jestem pewien - odparł. - Kiedy odebrałem jej Klejnot, poprosiła, żebym ją tam zostawił... Niedaleko kryształowej groty.
      - Co robiła?
      - Płakała.
      - Dlaczego?
      - Przypuszczam, że nie wypełniła żadnej ze swych życiowych misji. Miała cię ochraniać, chyba że jakiś zwariowany przypadek da jej szansę zdobycia Klejnotu. W takiej sytuacji pierwsza dyrektywa przestawała obowiązywać. I tak się stało, tylko że ja pozbawiłem ją kamienia. Teraz już nic jej nie wiąże.
      - Powinna być szczęśliwa, że w końcu odzyskała wolność. Nie z własnego wyboru podjęła się obu tych zadań. Może wrócić do siebie i zająć się wszystkim tym, co robią beztroskie demony za Krańcowym Murem.
      - Niezupełnie, tato.
      - Nie rozumiem.
      - Ona chyba utknęła w tym ciele. Najwyraźniej nie może go zwyczajnie porzucić, jak to robiła z poprzednimi. Ma to jakiś związek z brakiem głównego lokatora.
      - Hm... Przypuszczam, że mogłaby... no... zakończyć istnienie i w ten sposób się uwolnić.
      - Proponowałem jej to. Nie jest pewna, czy to się uda. Może zginąć wraz z ciałem, skoro tak mocno jest z nim związana.
      - Zatem wciąż przebywa w okolicach groty?
      - Nie. Zachowała moc ty'igi, a to czyni ją w pewnym sensie istotą magiczną. Chyba odeszła gdzieś w Cień, kiedy ja eksperymentowałem w grocie z Klejnotem.
      - Dlaczego w grocie?
      - Przecież tam się chowasz, kiedy chcesz zrobić coś potajemnie.
      - Fakt. W takim razie jak mogłem się z tobą połączyć?
      - Właśnie skończyłem doświadczenie i wyszedłem. Szukałem jej, kiedy się odezwałeś.
      - Myślę, że powinieneś wrócić i jeszcze trochę poszukać.
      - Po co?
      - Ponieważ mam wobec niej dług wdzięczności za przeszłe usługi... nawet jeśli zmusiła ją do tego moja matka.
      - Oczywiście. Ale nie mam pewności, czy potrafię ją znaleźć. Istoty magiczne trudniej wyśledzić niż materialne.
      - Przynajmniej spróbuj. Chcę wiedzieć, dokąd trafiła i czy mogę coś dla niej zrobić. Może twoja nowa percepcja ułatwi ci zadanie.
      - Zobaczymy - rzucił na pożegnanie i zniknął. Byłem załamany. Jak zareaguje Orkuz, myślałem. Jedna córka ranna, druga opętana przez demona i zagubiona w Cieniu. Podszedłem do łoża i oparłem się o fotel Mandora. Podniósł lewą rękę i ścisnął mnie za ramię.
      - Pewnie w tym swoim świecie Cienia nie uczyłeś się nastawiania kości? - zapytał.
      - Raczej nie.
      - Szkoda - mruknął. - Muszę czekać na swoją kolej.
      - Możemy przeatutować cię gdzieś, gdzie zajmą się tym od razu. - Sięgnąłem po karty.
      - Nie. Chcę zobaczyć, jak sprawy potoczą się tutaj.
      Rozmawiając zauważyłem, że Random dyskutuje z kimś przez Atut. Vialle stała obok, jakby osłaniała go przed otworem w ścianie i tym, co może się stamtąd wynurzyć. Dworkin nadal pracował nad twarzą Coral, własnym ciałem zasłaniając operację.
      - Mandorze - zacząłem. - Wiedziałeś, że moja matka posłała ty'igę, żeby czuwała nade mną?
      - Tak - potwierdził. - Demon mi to powiedział, kiedy wyszedłeś z pokoju. Część zaklęcia nie pozwalała ci tego zdradzić.
      - Czy miała tylko mnie chronić, czy również szpiegowała?
      - Tego nie wiem. Nie mówiliśmy o tym. Ale zauważ, że Dara słusznie się obawiała. Naprawdę groziło ci niebezpieczeństwo.
      - Myślisz, że wiedziała o Luke'u i Jasrze?
      Chciał wzruszyć ramionami, skrzywił się i zrezygnował.
      - I znowu nie wiem tego na pewno. Gdyby tak było, nie potrafię odpowiedzieć również na następne pytanie: skąd wiedziała. Wystarczy?
      - Wystarczy.
      Random zakrył Atut, kończąc rozmowę. Potem odwrócił się i przez chwilę spoglądał na Vialle. Zdawało się, że chce jej coś powiedzieć, zastanowił się, odwrócił wzrok. Popatrzył na mnie. W tym momencie Coral jęknęła. Poderwałem się i przestałem go obserwować.
      - Chwileczkę, Merlinie! - zawołał Random. - Zanim znów gdzieś pobiegniesz.
      Spojrzałem mu w oczy. Tudno powiedzieć, czy był zagniewany, czy tylko ciekawy. Zmarszczone brwi i przymrużone oczy mogły sugerować jedno i drugie.
      - Tak, sir?
      Zbliżył się, chwycił mnie za łokieć i odciągnął od łoża. Poprowadził do drzwi sąsiedniego pokoju.
      - Vialle, wypożyczam na chwilę twoją pracownię - oświadczył.
      - Oczywiście - zgodziła się.
      Random wprowadził mnie do środka i zamknął za nami drzwi. W drugim końcu pracowni leżało rozbite popiersie Gerarda. To, nad czym chyba pracowała obecnie - wielonogi morski potwór, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem - zajmował część roboczą po przeciwnej stronie pomieszczenia.
      Random odwrócił się nagle i spojrzał na mnie z uwagą.
      - Czy orientujesz się w stosunkach begmańsko-kashfańskich? - zapytał.
      - Mniej więcej - przytaknąłem. - Bili zrobił mi krótki wykład. Eregnor i w ogóle.
      - Mówił ci, że chcemy wprowadzić Kashfę do Złotego Kręgu? I rozwiązać problem Eregnoru, uznając prawa Kashfy do tego regionu?
      Nie spodobał mi się ton jego pytania. Nie chciałem pakować Billa w kłopoty. Kiedy rozmawialiśmy, ta sprawa była jeszcze tajemnicą. A więc...
      - Obawiam się, że nie zapamiętałem wszystkich szczegółów.
      - W każdym razie takie mieliśmy plany - stwierdził Random. - Na ogół nie udzielamy tego typu gwarancji... kiedy spełnia się żądania jednego kraju kosztem drugiego, z którym też mamy traktat. Ale Arkans, diuk Shadburne, w pewnym sensie trzymał nas na muszce. Dla naszych celów był najlepszym kandydatem na głowę państwa. Otworzyłem mu drogę do tronu, kiedy ta ruda suka nie mogła mu już przeszkodzić. Wiedział, że może mnie trochę przycisnąć... skoro ryzykuje, przyjmując koronę po podwójnej przerwie w linii sukcesji. Poprosił o Eregnor, więc mu go oddałem.
      - Rozumiem - mruknąłem. - Wszystko z wyjątkiem tego, jaki to ma związek ze mną.
      - Koronacja miała się odbyć dzisiaj. Właściwie zaraz miałem się przebrać i przeatutować na uroczystość...
      - Użyłeś czasu przeszłego - zauważyłem, by wypełnić jakoś ciszę.
      - W samej rzeczy... w samej rzeczy... - wymruczał. Przeszedł kilka kroków, oparł stopę o rozbite posągi, zawrócił. - Dobry diuk jest teraz albo martwy, albo w więzieniu.
      - I koronacji nie będzie? - odgadłem.
      - Au contraire - odparł Random, wpatrując się we mnie z uwagą.
      - Poddaję się. Powiedz, o co chodzi.
      - Dzisiaj o świcie nastąpił przewrót.
      - Pałacowy?
      - Może też. Ale wsparty zewnętrzną siłą militarną.
      - A co robił w tym czasie Benedykt?
      - Wczoraj, tuż przed powrotem do domu, nakazałem mu wycofać żołnierzy. Sytuacja wydawała się ustabilizowana. A jednostki Amberu, stacjonujące w mieście podczas koronacji, nie robiłyby najlepszego wrażenia.
      - To prawda - przyznałem. - A więc ktoś wszedł do miasta niemal w tej samej chwili, kiedy Benedykt się wycofał. Załatwił przyszłego króla, a miejscowe siły porządkowe nawet nie pomyślały, że to nieładnie?
      Random wolno pokiwał głową.
      - Mniej więcej tak. A teraz pomyśl, dlaczego było to możliwe?
      - Może nie byli całkiem niezadowoleni z takiego rozwoju sytuacji?
      Random uśmiechnął się i pstryknął palcami.
      - Brawo - pochwalił. - Można by pomyśleć, że wiedziałeś, co ma się zdarzyć.
      - I można by się przy tym pomylić - odparłem.
      - Dzisiaj twój były szkolny kolega, Lukas Raynard, zostanie Rinaldem I, królem Kashfy.
      - Niech mnie licho! Nie miałem pojęcia, że zależy mu na tym stanowisku. I co masz zamiar zrobić?
      - Chyba daruję sobie udział w koronacji.
      - Chodziło mi o bardziej długoterminowe plany. Random westchnął i odwrócił się, kopiąc gruz.
      - Chcesz wiedzieć, czy wyślę tam Benedykta, żeby odebrał mu władzę?
      - Krótko mówiąc: tak.
      - To by fatalnie wpłynęło na naszą opinię. To, czego dokonał Luke, nie odbiega zbytnio od tej romantycznej wizji polityki, jaką uprawia się w tym regionie. Wkroczyliśmy, żeby pomóc w rozwiązaniu problemu, który bardzo szybko prowadził do całkowitego chaosu. Moglibyśmy wrócić i spróbować jeszcze raz, gdyby chodziło o pucz jakiegoś zwariowanego generała albo arystokraty z iluzją własnej wielkości. Ale Luke ma prawa do tronu, o wiele silniejsze niż Shadburne. Jest też popularny, młody i umie się pokazać. W przeciwieństwie do poprzedniej interwencji, tym razem nie mamy pretekstu. Mimo to byłem już skłonny zaryzykować opinię agresora, żeby nie dopuścić do władzy syna tej krwiożerczej dziwki. A wtedy mój człowiek w Kashfie donosi, że Vialle wzięła go pod opiekę. Spytałem ją. Twierdzi, że to prawda i że ty przy tym byłeś. Wytłumaczy mi, jak tylko zakończy się operacja. Dworkin może potrzebować jej empatycznych uzdolnień. Ale ja nie mogę czekać. Powiedz, jak do tego doszło.
      - Ale najpierw ty mi coś powiedz.
      - To znaczy?
      - Jaka armia wyniosła Luke'a do władzy?
      - Najemnicy.
      - Dalta?
      - Tak.
      - W porządku. Luke odwołał wendetę przeciwko rodowi Amber - oznajmiłem. - Zrobił to z własnej woli, po rozmowie z Vialle. Wczoraj w nocy. Wtedy dała mu pierścień. Uznałem, że próbuje go uchronić przez Julianem, jako że wybieraliśmy się właśnie do Ardenu.
      - W związku z tak zwanym ultimatum Dalta, dotyczącym Luke'a i Jasry?
      - Zgadza się. Nie przyszło mi do głowy, że to podstęp, żeby Luke i Dalt mogli się spotkać i dokonać przewrotu. To by znaczyło, że nawet pojedynek był udawany... Kiedy teraz się nad tym zastanawiam, to rzeczywiście, Luke i Dalt mieli okazję porozmawiać przed walką.
      Random uniósł dłoń.
      - Zaczekaj - rzucił. - Wróć i opowiedz mi wszystko od początku.
      - Dobrze.
      I tak zrobiłem. Zanim skończyłem, obaj niezliczoną ilość razy okrążyliśmy pracownię.
      - Wiesz... - mruknął. - Cała ta sprawa wygląda, jakby Jasra wszystko zaplanowała... Zanim jeszcze rozpoczęła karierę w roli mebla.
      - Przyszło mi to do głowy - zgodziłem się w nadziei, że nie będzie wypytywał o jej obecne położenie. A im dłużej myślałem o jej reakcji na wiadomości o Luke'u, zaraz po naszym ataku na Twierdzę, tym bardziej nabierałem przekonania, że nie tylko wiedziała, co się dzieje, ale też kontaktowała się z Lukiem później niż ja.
      - Ładnie to załatwili - przyznał Random. - Dalt musiał wykonywać wcześniejsze rozkazy. Nie wiedział, jak ściągnąć Luke'a ani jak odszukać Jasrę, by otrzymać nowe polecenia. Zaryzykował ten szturm na Amber. Benedykt mógł przecież znowu go rozbić, równie skutecznie albo nawet lepiej niż poprzednio.
      - Fakt. Trzeba przyznać, że nie brakuje mu tupetu. To również oznacza, że Luke musiał szybko myśleć i podczas krótkiej rozmowy w Ardenie zaplanował tę sfingowaną walkę. To on wydawał rozkazy, a my uwierzyliśmy, że jest więźniem. Dzięki temu nie podejrzewaliśmy nawet, że zagrozi Kashfie... Chociaż taki właśnie miał zamiar. Można tak tłumaczyć wypadki.
      - A można je tłumaczyć inaczej?
      - Sam powiedziałeś, że nie bez podstaw żąda tronu. Co zamierzasz?
      Random rozmasował skronie.
      - Wyjazd tam i przeszkodzenie w koronacji byłoby posunięciem wyjątkowo niepopularnym - uznał. - Przede wszystkim jednak jestem ciekawy. Mówiłeś, że ten chłopak jest wielkim kanciarzem. Czy oszustwem skłonił Vialle, by wzięła go pod opiekę?
      - Nie, na pewno nie - zapewniłem. - Jej gest zaskoczył go równie mocno jak mnie. Odwołał wendetę, ponieważ uznał, że pomścił honor ojca, że był wykorzystywany przez matkę, a także z przyjaźni dla mnie. Zrobił to bez żadnych dodatkowych warunków. Sądzę, że dała mu pierścień, aby wendeta skończyła się naprawdę i nikt z nas nie zaczął na niego polować.
      - To do niej podobne - przyznał Random. - Gdybym był przekonany, że jakoś ją wykorzystał, załatwiłbym go osobiście. Ale nieumyślnie postawił mnie w niezręcznej sytuacji, więc jakoś to przeżyję. Wystawiam Arkansa na tron, a w ostatniej chwili obala go ktoś, kogo wzięła w opiekę moja żona... To wygląda niemal, jakby trwały jakieś spory tutaj, w centrum wszystkich rzeczy. Nie chciałbym sprawiać takiego wrażenia.
      - Mam przeczucie, że Luke będzie nam przychylny. Znam go dobrze i wiem, że rozumie takie niuanse. Sądzę, że Amberowi łatwo będzie nawiązać z nim stosunki na wszystkich poziomach.
      - Jestem pewien. Dlaczego by nie?
      - Nie ma żadnych powodów - przyznałem. - A co się stanie z tym traktatem? Random uśmiechnął się.
      - Nic mnie już nie wiąże. Te eregnorskie przywileje i tak mi się nie podobały. Teraz, kiedy nie ma żadnego traktatu, możemy zacząć ab initio. Nie jestem nawet pewien, czy w ogóle warto coś podpisywać. Do diabła z traktatami.
      - Założę się, że Arkans żyje - oświadczyłem.
      - Myślisz, że Luke trzyma go jako zakładnika? Gdybym nie chciał im przyznać statusu Złotego Kręgu? Wzruszyłem ramionami.
      - Jak bardzo zależy ci na Arkansie?
      - No cóż, to ja go wystawiłem i chyba jestem mu coś winien. Ale nie aż tak wiele.
      - To zrozumiałe.
      - Amber straciłby twarz, gdybym w takim okresie szukał porozumienia z drugorzędnym mocarstwem typu Kashfy.
      - Istotnie - przyznałem. - A poza tym Luke nie jest jeszcze oficjalnie głową państwa.
      - Jednak gdyby nie ja, Arkans nadal cieszyłby się życiem w swojej posiadłości. A Luke chyba rzeczywiście jest twoim przyjacielem... niezbyt szczerym, ale przyjacielem.
      - I chciałbyś, żebym o tym wspomniał przy najbliższej dyskusji o atomowej rzeźbie Tony'ego Price'a? Skinął głową.
      - Sądzę, że jak najszybciej powinniście się spotkać i pomówić o sztuce. Właściwie nawet nie byłoby całkiem nie na miejscu, gdybyś wziął udział w koronacji przyjaciela... jako osoba prywatna. Twoje podwójne dziedzictwo bardzo się przyda, a on poczuje się uhonorowany.
      - Mimo to z pewnością będzie chciał traktatu.
      - Nawet jeśli się zgodzimy, na pewno nie udzielimy gwarancji w sprawie Eregnoru.
      - Rozumiem.
      - Nie jesteś upoważniony do składania żadnych obietnic.
      - To także rozumiem.
      - Więc może trochę się umyjesz i porozmawiasz z nim? Twój pokój jest zaraz za przepaścią. Możesz wyjść przez dziurę w ścianie i zjechać po tej belce. Zauważyłem, że jest cała.
      - Zgoda, tak zrobię. - Ruszyłem w tamtą stronę. - Ale mam jeszcze jedno pytanie, zupełnie nie na temat.
      - Tak?
      - Czy ojciec pojawiał się ostatnio?
      - Nic o tym nie wiem. - Wolno pokręcił głową. - Oczywiście, jeśli chcemy, wszyscy potrafimy maskować nasze przybycia i odejścia. Ale sądzę, że dałby mi znać, gdyby znalazł się w okolicy.
      - Chyba tak - przyznałem. Odwróciłem się i wyszedłem przez ścianę, omijając przepaść.